Lesia Khomenko

Tak postrzegam rolę artysty – żeby przemyśleć, co się dzieje, czemu to się dzieje w XXI wieku i czemu tak ma teraz wyglądać nasza nowa rzeczywistość.

Tekst: Maja von Horn
Zdjęcia: Weronika Ławniczak

Ogromną różnicę robi to, czy dany kraj ma wciąż tworzących artystów. Jeśli ich ma, to znaczy, że nadal żyje – mówi multidyscyplinarna artystka Lesia Khomenko.

Spotykam się z Lesią Khomenko w Pałacu Ujazdowskim w Warszawie w jeden z nielicznych słonecznych dni tego maja, ponad miesiąc po tym, jak pojawiła się w Polsce. Lesia prowadzi mnie po schodach do jasnej pracowni na poddaszu, które jest również sypialnią dla niej i dla jej 11-letniej córki Stefanii. – Wydaje mi się to bardzo romantyczne: nocowanie w tym samym miejscu, gdzie maluję, niczym w XIX-wiecznym Paryżu – śmieje się Lesia, a ja natychmiast jestem zauroczona tą wizją. Zakwaterowanie stanowi część rezydencji artystycznej, które Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski przyznał Lesi i jej siostrze, również artystce. Byłoby sporym wyzwaniem znaleźć w jej rodzinie kogoś wykonującego zwyczajną biurową pracę. Dziadek Lesi, Stepan Repin, był w czasach radzieckich malarzem w Kijowie. Obie jego córki – matka Lesi i jej ciotka – są architektkami. Ojciec i siostra Lesi malują i zajmują się sztuką multimedialną, pracując głównie z tekstyliami i fotografią. A jej mąż Max, który w szeregach Obrony Terytorialnej walczy we wschodniej Ukrainie, jest artystą sztuki nowych mediów i muzykiem. Ich córka, gdy tylko kończą się zdalne lekcje, siada i rysuje przez resztę dnia.

W swojej pracy Khomenko rozważa rolę malarstwa jako medium i konstruuje złożone krytyczne refleksje na ten temat. Znana jest z tego, że ze swoich obrazów tworzy obiekty w przestrzeni, instalacje, performanse, filmy. Jej prace wystawiano na całym świecie, włącznie z Miami, Nowym Jorkiem, Wiedniem, Warszawą i ostatnio także na 59. Biennale w Wenecji. – Jako nastolatka miałam pewne wątpliwości, czy sztuka była drogą, którą sama sobie wybrałam, czy została ona wybrana dla mnie. Ale zrozumiałam, że to nieistotne. Liczy się tylko to, że poprzez sztukę mogę wyrazić swoje myśli.

chylak-lesia-khomenko-3
chylak-lesia-khomenko-4

Maja von Horn: Jak czujesz się w Warszawie?

Lesia Khomenko: Rezydencja jest wspaniała, ale niedługo się kończy. Jestem tu od prawie dwóch miesięcy – miesiąc mojej rezydencji i miesiąc rezydencji mojej siostry. Można mieć ze sobą swoją rodzinę, więc mieszkamy we trzy, razem z moją córką. W kręgach artystycznych dużo rozmawiamy teraz o tym, że rezydencje dla ukraińskich artystów powinny być dłuższe, najlepiej sześcio- lub dwunastomiesięczne. Gdy dostajesz zakwaterowanie na miesiąc, spędzasz dużo czasu na szukaniu następnego lokum zamiast na tworzeniu. Na szczęście prowadzący rezydencję nie naciskają, byśmy pracowały. Sugerowali, żeby odpocząć po nocach wypełnionych dźwiękami syren przeciwlotniczych.

M.V.H.: Kiedy opuściłaś Kijów?

L.K.: Wyjechaliśmy 25 lutego, dzień po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji. Poprzednią noc spędziliśmy w schronie. Gdy okazało się, że Rosjanie nacierają na Kijów od północy, przestraszyliśmy się, że mogą otoczyć miasto. Podjęliśmy więc natychmiastową decyzję o wyjeździe. Spakowałam całą rodzinę do mojej starej Škody Fabii – matkę, męża, siostrę, córkę, psa i kota – i pojechaliśmy do Iwano-Frankowska, miasta w zachodniej Ukrainie. Mieszkaliśmy tam przez następny miesiąc. Mój ojciec, ciotka i babcia zostali w Kijowie, bo babcia była bardzo wiekowa i nie mogła wyjechać. Już raz uciekała z Kijowa – podczas II wojny światowej. Zmarła na początku marca.

M.V.H.: To strasznie smutne.

L.K.: Tak. Potem ojciec i ciotka dołączyli do nas, a mój mąż Max, który jest artystą sztuki nowych mediów, zarejestrował się w armii. Natychmiast wzięli go na front. Teraz służy w Obronie Terytorialnej we wschodniej Ukrainie, gdzie trwają najcięższe walki.

M.V.H.: Nie jestem sobie w stanie wyobrazić, jak musisz się czuć.

L.K.: Pisze do mnie codziennie rano żeby mi powiedzieć, że u niego wszystko w porządku. Ale jest to surrealistyczne. W Iwano-Frankowsku moja siostra, która też jest artystką i która głównie pracuje z tekstyliami, udzielała się przez parę tygodni szyjąc śpiwory dla armii. Spędzała każdy dzień zszywając kawałki materiału – terapeutyczny proces, który pomagał jej nie zwariować. Ja byłam wolontariuszką w galeriach, pakowałam dzieła sztuki. Ale potem miałam pomysł, żeby zorganizować rezydencję, miejsce dla artystów do pracy. Zaczęłam dostawać dotacje od różnych artystów z Zachodu. Na początku przesyłałam pieniądze moim znajomym, którzy też są artystami i zostali bez środków do życia. Potem zdecydowałam się zebrać wszystkie te pieniądze i zorganizować coś w rodzaju funduszu artystycznego.

M.V.H.: Czy udało Ci się wziąć jakieś prace ze sobą?

L.K.: Nie, większość artystów straciło swoje archiwa i ja nie jestem tu wyjątkiem. Moje prace są zazwyczaj wielkoformatowe. Wszystko musiałam zostawić w Kijowie. Ale jest dla mnie ważne, by mimo wojny nadal działać i współpracować z instytucjami kulturalnymi. Bo państwo, któremu udaje się zachować swoją infrastrukturę artystyczną, jest silne. Ogromną różnicę robi to, czy dany kraj ma wciąż tworzących artystów. Jeśli ich ma, to znaczy, że nadal żyje.

Gdy przyglądam się różnym społeczeństwom, pierwsza rzecz, która mnie interesuje, to ich muzea, instytucje artystyczne i sami artyści. Po przyjeździe do Iwano-Frankowska natychmiast chciałam wiedzieć kto również tam wylądował. Okazało się, że wielu artystów z całego kraju zjechało właśnie tam i nie wiedzieli, co ze sobą zrobić, jak pracować. Więc zaczęliśmy kupować duże ilości materiałów – płótna, papier, farby itd. Wszystko nowe, błyszczące. Zorganizowaliśmy pokój, którego używaliśmy jako wspólne atelier.

Zachęcałam artystów, żeby zaczęli pracować z różnymi materiałami, żeby wykorzystali to, że mają bezpieczne, wygodne i ciche miejsce dla siebie. Próbowałam wynająć większe pomieszczenie, żeby przyjąć więcej ludzi, ale było to niemożliwe – Iwano-Frankowsk jest małym miastem wypełnionym po brzegi ludźmi, którzy przyjechali ze wschodniej Ukrainy. Po prostu nie było już miejsca.

Mieszkańcy Iwano-Frankowska zgłaszali się do wolontariuszy, przekazując im klucze do własnych mieszkań. Zupełnie obcym ludziom! Zszokowało mnie to ogromne zaufanie i solidarność. Później kolektyw artystyczny Asortymenta Kimnata zapewnił nam dom pod miastem, gdzie zorganizowaliśmy rezydencję dla artystów, którzy zmęczeni ciągłymi syrenami przeciwlotniczymi potrzebowali ciszy i spokoju. Nadal jestem kuratorką tej rezydencji, nazwaliśmy ją Working Room.

M.V.H.: Jak udaje Ci się koordynować ten projekt z Warszawy?

L.K.: Wiele naszych rozmów odbywa się zdalnie a artystom udało się zrobić naprawdę dużo podczas rezydencji. Przygotowujemy w tym momencie pięć wystaw: w Iwano-Frankowsku, Wiedniu, Berlinie, Essen, a później mam nadzieję, że także w Kijowie. Chcemy być widoczni na scenie międzynarodowej, to dla nas bardzo ważne. Stworzyliśmy też fundusz, by wspierać muzealników w całej Ukrainie, którzy zostali w schronach i muzealnych piwnicach, by chronić kolekcje przed zniszczeniem.

Lesia Khomenko - Venice
„Max jest w armii”. 59. Biennale w Wenecji. Zdjęcia: Pat Verbruggen. © 2022 Pinchuk Art Centre
khomenko 3

M.V.H.: Cofnijmy się do początku kwietnia, do momentu, gdy pojawiłaś się w Warszawie. Musiało to być od razu po tym, jak zaproszono Cię do udziału w 59. Biennale w Wenecji?

L.K.: Telefon z Włoch dostałam pod koniec marca, kiedy jeszcze byłam w Ukrainie. Zaproponowano mi stworzenie siedmiu ogromnych prac, bo przestrzeń w Wenecji miała być bardzo duża. Będąc w Iwano-Frankowsku namalowałam obraz „Max jest w wojsku”. Zapytano, czy mogłabym kontynuować tę serię dla Biennale. Odparłam, że oczywiście. Ale gdy tylko się rozłączyłam, pomyślałam: „O Boże, jak ja to zrobię w trzy tygodnie?”. Poszłam do baru ze znajomą na piwo i ciągle powtarzałam, że nie ma szans, bym skończyła wszystko w tak krótkim czasie.

M.V.H.: Więc jak to zrobiłaś?

L.K.: Zadzwoniłam do kuratorki w Zamku Ujazdowskim i powiedziałam, że potrzebuję dużej pracowni. Gdy przyjechałam do Warszawy, spędziłam parę dni na poszukiwaniu sklepów z materiałami. Zdałam sobie też sprawę, że po raz pierwszy będę musiała pracować na podłodze, bo wymiary obrazów wynosiły cztery na dwa metry. Udało mi się namalować cztery – i było dla mnie bardzo ważne, żeby zostały zaprezentowane jako spójna instalacja.

chylak-lesia-khomenko-1
chylak-lesia-khomenko-5

M.V.H.: Często pokazujesz swoje obrazy właśnie w ten sposób – jako obiekty w przestrzeni, w przeciwieństwie do tradycyjnego wieszania ich na ścianie.

L.K.: Tak i cieszę się, że podobnie mogłam funkcjonować w Wenecji. Zanim dostałam zaproszenie, martwiłam się, czy w ogóle będę w stanie patrzeć na sztukę. Codziennie widzimy w internecie brutalne obrazy. Tego, co pokazują w zachodnich mediach, nie da się porównać z tym, co można zobaczyć na niektórych kanałach na Telegramie [aplikacja do przesyłania wiadomości popularna w Europie Wschodniej]. Śledzę kanały prowadzone przez byłych żołnierzy albo konsultantów wojskowych. Wiem, że to nie jest normalne, ale jak każdy Ukrainiec czy Ukrainka mam uczucie satysfakcji, gdy widzę zabitego rosyjskiego żołnierza. To dlatego, że wojna dehumanizuje. To nasza nowa rzeczywistość.

M.V.H.: Temat dehumanizacji często pojawia się w Twoich pracach.

L.K.: Bo tak postrzegam rolę artysty – żeby przemyśleć, co się dzieje, czemu to się dzieje w XXI wieku i czemu tak ma teraz wyglądać nasza nowa rzeczywistość. Nagle stało się akceptowalne, by każdego dnia pokazywać trupy. Właśnie z powodu codziennego kontaktu z tymi treściami bardzo się martwiłam, czy będę mogła jeszcze kiedykolwiek patrzeć na sztukę.

M.V.H.: Ale jednak się udało?

L.K.: Tak, ale to, jak postrzegam sztukę, zmieniło się. Obecnie inaczej patrzę na dzieła, które kiedyś już widziałam. Jest dla mnie jasne, że moja wrażliwość bardzo się zmieniła od momentu kiedy wybuchła wojna.

M.V.H.: Malowanie zawsze wydawało mi się terapeutycznym zajęciem, ale czy dla osoby, która z tego żyje ma to podobny wymiar? Czy malujesz więcej podczas wojny niż przed nią?

L.K.: Malowanie nigdy nie było dla mnie terapią. Zawsze szkicowałam i pisałam zanim zabierałam się do moich prac, które same w sobie są pewnymi komunikatami. Ale teraz myślę, że malowanie ma dla mnie efekt terapeutyczny. Pomaga mi stworzyć dystans do świata na zewnątrz. Najpierw codziennie patrzyłam na zdjęcia martwych żołnierzy, a teraz zaczęłam z tymi fotografiami pracować. Zaczęłam na nie patrzeć z punktu widzenia artysty. Patrzę na kolory, na kształt martwego ciała. Studiowałam na Akademii Sztuk Pięknych w Kijowie, gdzie przez dwa lata miałam zajęcia z anatomii. Teraz patrzę na te martwe ciała jako na studium radykalnej anatomii.

M.V.H.: Zdałam sobie sprawę, że choć nadal pilnie śledzę wiadomości o wojnie, raczej omijam zdjęcia i filmiki – po prostu nie jestem już w stanie na to patrzeć. A Ty zdecydowałaś się z nimi pracować. Nie czujesz się emocjonalnie wykończona?

L.K.: Znacznie gorsze niż zdjęcia są dla mnie artykuły. Nie mogę już więcej czytać o przemocy, gwałtach i morderstwach. Tekst jest groźniejszy, bo uruchamia moją wyobraźnię, trenuje umysł w kreowaniu koszmarnych wizji, a to jest toksyczne dla naszych emocji. Martwe ciała są pełne spokoju, im już wszystko jedno. Nawet gdy widać po nich ślady tortur, one już nie cierpią. A gdy czytasz tekst, lądujesz w samym środku zdarzeń. Kiedy czytałam o masakrze w Buczy, nie mogłam przestać płakać i musiałam sobie powiedzieć „stop!”, żeby odwrócić swoją uwagę za pomocą własnego głosu.

M.V.H.: Czy mogłabyś nam trochę przybliżyć Twój proces malarski? Jak się zaczyna?

L.K.: Bardzo często zaczynam z fotografią. To skąd zdjęcie się wzięło jest dla mnie bardzo ważne – czy było zrobione telefonem komórkowym, czy znalazłam je w internecie, czy zrobiłam je sama. Używałam już fotografii żołnierzy w mojej pracy, ale teraz, podczas wojny, nie wolno robić zdjęć żołnierzom ani żadnym militarnym obiektom w Ukrainie. Nagle fotografia stała się niebezpiecznym medium, którego można użyć jako broni. I przez to zaczynamy się zastanawiać co pokazujemy światu, a co przed nim chowamy. Mój mąż Max nie może wykonywać połączeń wideo lub robić jakichkolwiek zdjęć, które mogłyby pokazywać jego otoczenie. Poprosiłam go, żeby sobie zrobił zdjęcie, żebym mogła zobaczyć jak wygląda. Zrobił to. Miał na sobie cywilne ubranie, bo to była norma w pierwszych miesiącach wojny, ale w jednym ręku miał pistolet, a drugą salutował.

M.V.H.: Pozwolono mu wysłać to zdjęcie?

L.K.: Tak, bo zostało zrobione na prostym tle, które w żaden sposób nie ujawniało pozycji strategicznej. Byłam w szoku, gdy je zobaczyłam. Język jego ciała zmienił się drastycznie.

M.V.H.: To był zaczątek serii „Max jest w armii”.

L.K.: Tak. Jednym z moich celów jako artystki jest pośredniczenie między życiem wojskowym a cywilnym, by cały świat mógł się z tym życiem wojskowym utożsamić. Max to zwyczajny facet w codziennym ubraniu – w dżinsach, tenisówkach, bluzie z kapturem. Każdy może się z nim utożsamić, ten facet może być kimkolwiek i gdziekolwiek. Widzimy jaką przechodzi transformację poprzez ten militarny gest. Użyłam tego wizerunku, żeby pokazać kontrast między życiem podczas pokoju a zmianami, które przynosi wojna. Wykorzystałam też motyw telefonu komórkowego, który stał się dla nas tak ważnym narzędziem podczas inwazji. Dostajemy powiadomienia alarmowe na nasze telefony, gromadzimy na nich ogromne ilości danych. Zdjęcia, które robimy, mogą się okazać niebezpieczne, ale mogą być także dowodem na to, co naprawdę dzieje się na wojnie. Kiedy Max do mnie dzwoni, nie może mi powiedzieć, gdzie jest i co robi. Muszę więc użyć wyobraźni. Poprosiłam też, by zrobił zdjęcie innemu porucznikowi. Wyglądał dokładnie tak samo jak Max – dżinsy, tenisówki, bluza z kapturem i pistolet. Przez chwilę pomyślałam nawet, że to śmieszne. I surrealistyczne. Telefony stały się potężnym narzędziem. To na nich piszemy dziś historię.

M.V.H.: Jeden z Twoich obrazów przedstawia właśnie telefon komórkowy z powiadomieniem o alercie bezpieczeństwa.

L.K.: Namalowałam go w marcu jeszcze w Ukrainie. Zamysł był taki, że go nie dokończę – spodziewałam się, że lada moment będę musiała przestać malować. I zaledwie kilka chwil po tym, jak zaczęłam pracę, rzeczywiście zaczęły wyć syreny i musiałam biec do schronu. Jest filmik, na którym widać, jak bardzo szybko maluję, a w tle słychać dźwięk syren.

M.V.H.: Czy udało Ci się przywieźć ten obraz do Warszawy?

L.K.: Tak! Wiąże się z tym dosyć niesamowita historia, bo mój znajomy, polski artysta Mikołaj Chylak, skończył obraz za mnie – jako symboliczny gest opieki. Pomocna dłoń z Zachodu dla Ukrainy.

M.V.H.: Piękna metafora. Jednak to musi być trudne – skończyć obraz innego artysty.

L.K.: Zdecydowanie. Ale jest to ważny gest polityczny. Polacy są niesamowici, sprawiają, że czujemy się tu jak w domu. Chciałabym im za to podziękować. Gdy przekraczałam polsko-ukraińską granicę, czułam się jak małe dziecko – każdy, kogo poznałam, chciał się mną zajmować.

M.V.H.: Miło mi to słyszeć. Zajmujesz się tematyką wojenną od wielu lat, bo już od aneksji Krymu przez Rosję w 2014 roku.

L.K.: Przed wybuchem wojny przygotowywałam dużą wystawę dla Muzeum Narodowego w Kijowie złożoną ze wszystkich moich wojennych prac. Otwarcie planowano na czerwiec bieżącego roku, ale – oczywiście – zostało odwołane. Częścią tej ekspozycji miało być moje własne doświadczenie wojny, które porównuję z doświadczeniem moich dziadków podczas II wojny światowej. Dziadek też był malarzem, więc zestawiłam jego zobrazowanie wojny z moim własnym. Porównałam też punkt widzenia artysty z punktem widzenia snajpera. W Kijowie mam pracownię, która należała do mojego dziadka. Naprzeciwko jest baza wojskowa. Pracownia znajduje się na szóstym piętrze, więc patrzyłam na żołnierzy z perspektywy snajpera, przybliżając ich sylwetki przez obiektyw w telefonie. Mogłam ich rzeczywiście śledzić, szpiegować. Główną różnicą między perspektywą moją a snajperską jest to, że ja, jako artystka, skupiam się na powierzchni ciała, kolorach, kształcie itd., a snajper – na organach wewnętrznych, na penetrowaniu ciała. Dla mnie było w tym coś erotycznego. Miałam myśl, że taka właśnie jest natura wojny – penetrować kulą ciało przeciwnika, przełamać się przez powierzchnię jego ciała. Ale gdy rozpoczęła się wojna zrozumiałam, że nie jest to erotyczne, lecz pornograficzne. Obrazy martwych, zniszczonych ciał przekraczają nasze wewnętrzne granice. Patrząc na nie, czasem nawet na wnętrzności, zdajemy sobie sprawę, że widzimy coś bardzo intymnego, że mamy wgląd we wszystko, że to jest pornografia wojny. Ciągle myślę o dzieciach, które na ulicach Buczy czy Mariupola widziały ciała zabitych ludzi i nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jaki to wywrze efekt na ich przyszłość. Gdy mój dziadek miał 90 lat, powiedział mi, że pamięta Hołodomor w 1933 roku i wszechobecne zwłoki ofiar tej klęski głodu – miał wówczas zaledwie 11 lat. Przyznał, że było to najmocniejsze doznanie w jego życiu. Takie obrazy zostają w tobie na zawsze.

M.V.H.: Czy będziesz kontynuować serię „Max jest w wojsku”?

L.K.: Nie mogę, bo Max już tak nie wygląda. Nosi mundur i kamizelkę kuloodporną, czasem nawet w niej śpi. Nie poznaję go już w tym stroju, wygląda, jakby jego twarz i ciało należały do dwóch oddzielnych osób. Często myślę o różnicy między fizycznym kontaktem z wojną a odbieraniem jej przez cyfrowy obraz. W Warszawie regularnie odwiedzam sklep wojskowy, żeby kupić sprzęt dla mojego męża i jego kolegów, po czym wysyłam to wszystko do Ukrainy. Za każdym razem kontakt fizyczny z tym sprzętem jest dla mnie szokiem. Spróbuję włączyć motyw materialności wojny do mojej pracy.

M.V.H.: Nie chcesz już pracować z innymi motywami?

L.K.: Chyba nie będę mogła. To, jak postrzegam świat, kształtuje całą moją perspektywę. Już w renesansie artyści malowali to, co widzieli za okiennicą – drzewa, niebo, miejski krajobraz. A z okien mojego studia w Kijowie zawsze widziałam bazę wojskową. Lubię myśleć, że używam bardzo tradycyjnej perspektywy – tak jak ten widok z okna. Tylko że moja perspektywa to widok na wojnę.

M.V.H.: Wykładasz w kijowskiej Academy of Media Arts. Co stało się ze szkołą? Czy jest zamknięta?

L.K.: Tak, na razie przerwaliśmy jej działalność. Całkiem niedawno strzały padły zaledwie 200 metrów od szkoły, więc na pewno jest zbyt wcześnie, by ponownie ją otwierać. A poza tym nie wyobrażam sobie omawiania dziś historii sztuki ze studentami, to nie jest odpowiedni moment. Uważam, że tylko dzieci powinny zdalnie kontynuować naukę. Natomiast wszyscy dorośli powinni się udzielać jako wolontariusze, byśmy przetrwali jako społeczeństwo, no i wygrali tę wojnę.

Wspierajmy ukraińskich artystów

Asortymentna Kimnata to instytucja artystyczna z Iwano-Frankowska, która od początku rosyjskiej inwazji zorganizowała wiele znaczących inicjatyw. Obejmowały one ewakuację dzieł sztuki ze wschodniej Ukrainy, organizację rezydencji artystycznych dla wysiedlonych artystów, warsztaty dla wysiedlonych dzieci oraz zakup sprzętu dla ukraińskiej armii.

Wspieraj Asortymentną na Patreon

Czytaj dalej
Rosh Mahtani
Wywiady
Zaczęłam projektować biżuterię z poczucia zagubienia, samotności. Chciałam nawiązać pewien dialog i w ten sposób pomóc ludziom, by czuli się mniej samotnie – mówi Rosh Mahtani, założycielka marki Alighieri, z którą rozmawiamy o jej woskowych rzeźbach, życiu w Londynie i odnajdywaniu światła w ciemności.
Close navigation