Maria Karpińska

Książki to niezawodne antidotum na stres związany z przytłaczającą sytuacją wokół.

Tekst: Maja von Horn
Zdjęcia: Jędrzej Sokołowski

Już jako dziecko wiedziała, że gdy dorośnie, będzie się zajmować literaturą. Jej debiutanckie Żywopłoty to rodzaj współczesnej baśni o tym, co w życiu najważniejsze. Osadzone w bezczasie i poza przestrzenią opowiadają historię człowieka, którego tożsamość zbudowana jest na jego własnej narracji. „To książka o śmierci, choć wiem, że może to brzmieć mało zachęcająco – mówi Maria Karpińska. – Ale przede wszystkim to opowieść o przemijaniu, czasie”.

Maja Von Horn: Przez kilka lat pracujesz nad debiutancką książką, a gdy wreszcie nadchodzi moment premiery, wybucha pandemia i zaczyna się lockdown. Odwołane są spotkania autorskie, promocja, wywiady. Jak sobie z tym poradziłaś?

Maria Karpińska: Pomaga mi świadomość, że nie jestem jedyną osobą w tej sytuacji. Lockdown dotknął cały kraj, nie tylko twórców, lecz wszystkich, niezależnie od wykonywanego zawodu. Ludzie borykali się z gorszymi problemami niż zły czas na debiut.

M.v.H.: Jak długo pisałaś Żywopłoty?

M.K. Trudno jednoznacznie określić, ile czasu spędziłam nad tą książką. Część historii napisałam wcześniej – trzy, cztery lata temu – bez zamysłu ich wydania. Od czasu studiów chodziło mi po głowie, by bardzo dosłownie pokazać analogię między życiem ludzkim a strukturą książki. W pewnym momencie wpadłam na pomysł, by połączyć różne historie za pomocą jednego narratora, którego opowieść o własnym życiu byłaby wpisana w bardzo sztywne, nieubłagane ramy czasowe. Gdy już miałam w ten sposób obmyślony zarys książki, pisałam przez rok.

M.v.H.: Codziennie?

M.K. Nie, na to nie mogę sobie jeszcze pozwolić, mam zwyczajną etatową pracę.

M.v.H.: Jak więc wygląda u ciebie twórczy proces? Chodzisz z notesem i zapisujesz zasłyszane dialogi, podpatrzone sytuacje?

M.K. Rzeczywiście mam notesik, w którym zapisuję poszczególne frazy, zdania lub większe fragmenty, ale zazwyczaj nie mają one bezpośredniego związku z tym, co akurat widzę lub słyszę. Czasem powstaje z nich dłuższa historia, czasem nawet opowiadanie. Jedno właśnie skończyłam, to dla mnie wielkie wydarzenie, bo trudno pisze się z małym dzieckiem w domu.

M.v.H.: Pamiętasz ten moment, gdy pomyślałaś, że jesteś gotowa, by pisać prozę?

M.K. Dużo pewności siebie dały mi warsztaty literackie, które odbyłam przed napisaniem Żywopłotów. Najpierw w Krakowie – kurs Miasto Literatury UNESCO, a później świetne warsztaty z wydawnictwem Czarne. Tam pierwszy raz czytałam swoje teksty na głos i musiałam się skonfrontować z opiniami na ich temat. Właśnie chyba wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że jestem w stanie to udźwignąć, że z moich tekstów może powstać większa całość. Były to dwa zupełnie różne doświadczenia. Warsztaty w Krakowie obejmowały nie tylko część twórczą, lecz także spotkania z prawniczką, która tłumaczyła, jak podpisywać umowy z wydawnictwami, a specjalista od PR-u opowiadał o tym, jak wygląda promocja książki. Z kolei warsztaty wydawnictwa Czarne odbyły się w Beskidzie Niskim, tam, gdzie mieszkają jego założyciele, Monika Sznajderman i Andrzej Stasiuk. To była niesamowita przygoda – góry, dom na pustkowiu, kilkuosobowe grupy. Takie wyjście ze swoją twórczością do ludzi jest stresujące, ale bardzo konstruktywne i potrzebne, szczególnie na początku.

M.v.H.: Zakończyłaś warsztaty z poczuciem, że jesteś wystarczająco dobra, by pisać?

M.K. Nie, nie wiem, czy w ogóle mam poczucie, że jestem wystarczająco dobra, chyba nie. Ale warsztaty utwierdziły mnie w przekonaniu, że pisanie jest na pewno tym, co chcę robić, i że to jest wreszcie ten czas.

Żywopłoty

„Żywopłoty”, Maria Karpińska

Maria Karpińska Seating - Landscape

M.v.H.: Studiowałaś na wydziale Artes Liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Dlaczego akurat taki wybór?

M.K.: Studiowałam na kierunku cywilizacja śródziemnomorska, który obejmuje wszystko, co jest związane ze światem śródziemnomorskim. To humanistyczne studia interdyscyplinarne, gdzie większość zajęć można wybierać. Ja wybierałam głównie te związane z literaturą. Nie chciałam iść na polonistykę, bo kojarzyła mi się w dużej mierze z nauką gramatyki, a to mnie wtedy nie interesowało. Zależało mi, by móc dużo czytać i podróżować po świecie. Te studia dały mi taką możliwość – byłam na kilku stypendiach we Włoszech, później w pracy badawczej skupiłam się głównie na literaturze włoskiej. Pracę magisterską pisałam o śmierci w twórczości Dina Buzzatiego, który jest jednym z moich ulubionych pisarzy.

M.v.H.: Motyw przemijania pojawia się we wszystkim, co piszesz. Skąd u młodej kobiety bierze się ciągła potrzeba oswajania śmierci?

M.K.: To chyba sięga gdzieś bardzo głęboko, pewnie potrzebowałabym wielu lat psychoterapii, by umieć odpowiedzieć na to pytanie. Rzeczywiście jest we mnie potrzeba, by do tego tematu ciągle wracać. Mówi się, że każdy pisarz wciąż pisze tę samą książkę, więc może to jest właśnie moja książka, którą już zawsze będę pisać. Zauważyłam jednak pewien paradoks – im więcej piszę o śmierci, tym częściej tematem mojej prozy jest de facto życie. Jest w tym coś pocieszającego.

M.v.H.: Podobno już na studiach lubiłaś pisać o śmierci i chorobach w literaturze.

M.K.: Nie wiem, czy „lubiłam” to dobre słowo, ale to prawda. Rodzice nawet zaczęli się martwić. Uważam, że w pewnym sensie wszystkie książki mówią o śmierci. Po to są sztuka i literatura, by próbować opisać coś, co wydaje się nie do opisania – próbować oswajać nas z przemijalnością życia. Dlatego wydaje mi się, że nawet jeśli śmierć nie pojawia się w fabule, to i tak wszystkie książki dotyczą mierzenia się z czasem.

M.v.H.:Żywopłotach śmierć nie jest dosadna, raczej dyskretnie się z nią mierzysz.

M.K.: Istnieje dużo książek, które epatują śmiercią. Opisują okrucieństwo, wojny, choroby, bardzo naturalistyczne podejście do umierania. Moja proza jest od tego daleka, nie to mnie w śmierci interesuje. Dla mnie to motyw literacki, który mam potrzebę eksplorować, ale bez epatowania smutkiem.

M.v.H.: Czy to potrzeba normalizacji śmierci?

M.K.: Znormalizowania śmierci? Myślę, że tak. Potrzeba oswojenia śmierci jako czegoś naturalnego.

Śmierć nadal jest tematem tabu, mało się o niej rozmawia, przez co trudno myśleć o niej jako o czymś normalnym.

Dużo pisał o tym Zygmunt Bauman. Nasze czasy charakteryzuje to, że – z jednej strony – wokół nas jest bardzo dużo śmierci, jest wszechobecna w mediach, w popkulturze, i w tym sensie została odarta z tabu. Z drugiej strony – nie ma to żadnego związku z oswajaniem śmierci w życiu codziennym. Trudno oswoić ten temat, sama się z tym borykam. Kiedyś śmierć była jednym z etapów życia, czymś, co dobrze znaliśmy, bo zawsze istniała gdzieś blisko. Teraz tego nie ma. Dzisiaj śmierć odsunięto w sferę szpitala czy hospicjum.

M.v.H.: Nie odnosisz wrażenia, że niektóre społeczeństwa radzą sobie z tym oswajaniem lepiej niż inne?

M.K.: Tak, w kulturze Zachodu nie ma dziś jasnej etykiety, jak należy się zachować, gdy spotka cię śmierć bliskiej osoby. Nie ma rytuału, który pomagałby w takiej sytuacji, ułatwiałby przejście przez żałobę. Każdy musi sam szukać na to sposobu. Kiedyś kultura dawała nam pomocne rozwiązania – jak długo powinna trwać żałoba, jak ma się zachowywać społeczność wobec osoby, która straciła kogoś bliskiego, jak postępować wobec ciężko chorego. Dzisiaj już tego nie ma.

Dla osób niereligijnych jest to chyba jeszcze trudniejsze, nie mogą się odnieść do odpowiedzi, których udzielają religie. Dostrzegam to, co daje nam nasza kultura, i to, co nam odbiera. Nie jest to sfera, którą kultura nam ułatwiła. Ale daleka jestem od wartościowania, oceniania, czy to dobrze, czy źle. Może dzięki temu zyskaliśmy większe pole do bardziej indywidualnego przeżywania śmierci.

„Po to są sztuka i literatura, by próbować opisać coś, co wydaje się nie do opisania – próbować oswajać nas z przemijalnością życia.”

M.v.H.: Żywopłoty zaczynasz monologiem, w którym narrator przedstawia się jako pisarz do wynajęcia. To historia z życia małej Marii?

M.K.: Niezupełnie. Jest w tej książce kilka mikrosytuacji, które mi się przytrafiły, ale niewiele związanych bezpośrednio ze mną.

M.v.H.: To dlatego bohaterem jest mężczyzna?

M.K.: Jasna cezura między mną a moim bohaterem pomaga mi pisać. Ale pisząc, nie myślę o tym, że opowiadam historię mężczyzny. Opowiadam historię człowieka. Doświadczenie czasu, przemijalności jest niezależne od płci. Opisuję siebie w tym sensie, że przedstawiam tam moje emocje, nie potrafiłabym inaczej. Wszystko, co przeżywa mój bohater, przeżywam i ja, ale bardziej na poziomie emocjonalnym niż dosłownym, nie na poziomie konkretnych zdarzeń.

M.v.H.: Czytałam Żywopłoty jako powieść, jedną całość, ale wiele osób odbiera je jako zbiór opowiadań.

M.K.: Pisząc, myślałam o Żywopłotach jak o jednej pokawałkowanej fabule połączonej postacią narratora. Jednak po publikacji książka żyje własnym życiem i każdy może ją odbierać w inny sposób. Mój zamysł wydaje mi się w tej chwili drugorzędny.

M.v.H.: Język, którym się posługujesz – czuły, dowcipny, melancholijny – to na pewno po części zasługa tego, co czytasz. Kto znajduje się na liście twoich ulubionych autorów?

M.K.: Czytam dużo, pewnie jak każdy, kto pisze. Ze względów zawodowych, jako redaktorka magazynu o książkach, czytam głównie nowości, literaturę obcą. Do moich ulubionych pisarzy, którzy chyba mają wpływ na mój język, należy Romain Gary, francuski pisarz o litewsko-polskich korzeniach. Wiele jego książek również jest prowadzonych w pierwszoosobowej, męskiej narracji. Lubię też włoskich pisarzy, jak wspomniany wcześniej Buzzati, ale też Itala Calvina i Itala Sveva, którego piękna książka Zeno Cosini wywarła na mnie bardzo duże wrażenie. Z twórców współczesnych bardzo lubię np. amerykańską pisarkę Sigrid Nunez, o której właśnie miałam okazję pisać artykuł.

M.v.H.: Twoje eksperymenty z formą, z różnymi typami narracji to przywilej debiutu, chęć pokazania wszystkich swoich umiejętności?

M.K.: Pisząc, nie wiedziałam jeszcze, że Żywopłoty zostaną wydane, że to będzie właśnie mój debiut, ale rzeczywiście lubię zabawę z formą. Pod koniec studiów zaczęłam się zajmować teorią narracji, szczególnie interesowali mnie badacze, którzy dopatrywali się związku między czasem życia ludzkiego a czasem w powieści. Żywopłoty stanowią więc wynik tej fascynacji bardziej niż potrzebę udowodnienia, co potrafię. Są dość dosłownym potraktowaniem idei, która zafascynowała mnie w badaniach naukowych.

M.v.H.: Twój styl porównywano już do stylu Gombrowicza, Pavla, Hrabala. Czujesz presję?

M.K.: Nikt nie porównuje ich kunsztu z moim, byłoby to gigantycznym nadużyciem. Ale może porównania wynikają z tego, że łatwiej opisać tę książkę, mówiąc, że to styl czeskiej prozy, niż opowiadając jej dość niejasną fabułę. Sama nigdy w życiu nie przywołałabym Gombrowicza we własnym kontekście, ale – jak już wspomniałam – gdy książka pojawi się w księgarni, zaczyna żyć własnym życiem.

M.v.H.: Jako dziecko byłaś typem mola książkowego z latarką pod kołdrą?

M.K.: Nauczyłam się czytać, gdy miałam pięć czy sześć lat. Moją pierwszą samodzielnie przeczytaną książką były Dzieci z Bullerbyn, które przeczytałam dziewięć razy z rzędu. Bardzo bałam się sięgnąć po inną lekturę, bo nie wiedziałam, co w niej znajdę. Lubię przywoływać tę rodzinną anegdotę, gdyż pokazuje, jak wielka jest siła literatury – że wykreowany świat potrafi wywołać silne emocje.

M.v.H.: A pisałaś coś jako dziecko?

M.K.: Tak! Moim prawdziwym debiutem były dwa tomy poetyckie, które wydałam, mając pięć lat. Rodzice przepisali je na naszym pierwszym komputerze, wydrukowali i oprawili w okładki zszyte sznurkiem. Oba zostały wydane w nakładzie dwóch egzemplarzy. Jeden otrzymali rodzice, drugi dziadkowie. Dzięki dziadkom przetrwały do dziś. Na początku więc marzyłam, by zostać poetką. Moimi ulubionymi autorami byli Szymborska i ksiądz Twardowski.

Dzieci na obozach sportowych strasznie się ze mnie śmiały, bo przywoziłam ze sobą poezję. Zły pomysł, nie polecam tego typu działań młodym ludziom, nie pomagają w zdobywaniu przyjaciół, gdy ma się siedem czy osiem lat.

Maria Karpińska Landscape

M.v.H.: Czułaś się osamotniona?

M.K.: Chyba nie, ale na pewno byłam trochę odrealniona i zdecydowanie nadwrażliwa, to zresztą moja zmora do dziś.

M.v.H.: Rodzice ingerowali w twoje lektury?

M.K.: Nie, ale podsuwali różne tytuły. Tata ma bardzo dużą bibliotekę, nigdy nie musiał naciskać na mnie czy siostrę, byśmy więcej czytały. To było dla mnie coś naturalnego, pewnie dlatego, że zawsze widziałam rodziców z książką. Przed wspólnymi wakacjami tata brał mnie do swojej biblioteki i doradzał, którą książkę powinnam zabrać na wyjazd. Był to bardzo miły rytuał – zastanawiał się wtedy, czy już dorosłam do jakiegoś tytułu, czy może to jeszcze za wcześnie. Jako nastolatka dostawałam więc od niego specjalnie wyselekcjonowane książki na dany etap życia. W ten uporządkowany sposób poznałam klasykę literatury.

M.v.H.: Twój tata jest scenarzystą, myślałaś kiedykolwiek o pisaniu scenariuszy?

M.K.: Nie, wydaje mi się to bardzo trudne. Proza daje większą wolność formalną. Scenariusz musi się trzymać konkretnych reguł – pisząc go, trzeba od razu przekładać daną scenę na język filmu, na obraz, a ja nie czuję się mocna w kwestiach wizualnych, wolę operować samym słowem. Wydaje mi się, że pisanie prozy i scenariusza wymaga zupełnie innych umiejętności.

M.v.H.: Pisarz to dobry zawód w dzisiejszych czasach?

M.K.: Patrząc na sytuację z punktu widzenia czysto ekonomicznego, z perspektywy momentu, w którym się znajduję, na pewno nie. Nie mogę sobie pozwolić – i raczej jeszcze długo to się nie zmieni – by się zająć wyłącznie pisaniem. Ale wiedziałam, że tak będzie, zdecydowałam się na to z pełną świadomością.

M.v.H.: Z czego to wynika?

M.K.: Nie czuję się specjalistką od rynku książki w Polsce, więc mogę odpowiedzieć tylko na podstawie intuicji i tego, co wszyscy wiemy: Polacy zdecydowanie za mało czytają, statystyki są tragiczne.

M.v.H.: Co trzeba zrobić, by to się w Polsce zmieniło, by sposobem na spędzanie wolnego czasu stało się czytanie książki?

M.K.: Potrzebne są przemyślane rozwiązania systemowe zmieniające zarówno sytuację pisarek i pisarzy, jak i czytelników — od edukacji do tak prozaicznej kwestii jak cena książek. Dobrym wzorem do naśladowania są kraje skandynawskie. Funkcjonuje tam wiele programów i dla pisarzy, i dla czytelników, które pomogły zbudować kulturę czytelniczą.

M.v.H.: Może pandemia to dobry czas na wzrost czytelnictwa?

M.K.: Z jednej strony — rzeczywiście może tak być. Gdy w przeddzień lockdownu ukazał się mój debiut, wiele osób pocieszało mnie, że teraz Polacy siedzą w domach i czytają. Książki to niezawodne antidotum na stres związany z coraz bardziej przytłaczającą sytuacją wokół. Myślę, że każda eskapistyczna strategia cieszy się teraz powodzeniem. Ja sama nie wiem, czy dałabym radę bez książek. Z drugiej jednak strony – kryzys ekonomiczny z pewnością pogrąży wiele obszarów kultury i obawiam się, że literatury również nie oszczędzi.

Ulubione książki włoskich autorów

  1. „Zeno Cosini”, Italo Svevo
  2. „Pustynia Tatarów”, Dino Buzzati
  3. „Wykłady amerykańskie”, Italo Calvino
  4. „Sześćdziesiąt opowiadań”, Dino Buzzati
  5. „Sześć przechadzek po lesie fikcji”, Umberto Eco
Czytaj dalej
Maria Jeglińska-Adamczewska
Marzy mi się, żeby polski dom można było wyposażyć całkowicie w produkty polskich marek.
Close navigation