Flisacy

Tycka, odpychacka i podjazda – o tym, jak żywa jest do dziś kultura flisacka, a spływ Dunajcem wciąż budzi emocje.

tekst: Lidia Pańków
zdjęcia archiwalne: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Kiedy w latach 30. i 40. XIX wieku w dolinie Dunajca rozlegały się strzały, a echo niosło ich odgłos po okolicy, oznaczało to, że flisacy przewożą tratwami turystów. Każdy spływ był triumfem, świętowano pokonanie sił natury, czasem – ujście śmiertelnym zagrożeniom. Wiwatowano z moździerzy i broni palnej. Potem rozlegała się muzyka romska. Orkiestra grała m.in. melodię węgierskiego tańca narodowego – czardasza. Węgierskie pochodzenie miała bowiem rodzina arystokratów osiadła na zamku w Niedzicy. Jej członkowie ponoć jako pierwsi wpadli na pomysł, by organizować na rzece przewozy rekreacyjne i czerpać z tego zyski. O ekstrawaganckim stylu życia panów na Niedzicy donoszą źródła historyczne: „Baron Palocsay urządzał tam dla polskich i węgierskich obszarników więcej niż wystawne przyjęcia zakrapiane najlepszymi trunkami. Spływy dłubankami były dopełnieniem uczty, dawały pożądany zastrzyk adrenaliny, poczucie wyrwania się z codziennej monotonii”.

Ale inni badacze miejscowych dokumentów stawiają tezę, że „w otchłań labiryntu wapiennych skał” przełomu Dunajca jako pierwszy rzucił się żądny przygód artysta i polityk, poseł na Sejm, etnograf Jan Nepomucen Rostworowski. Spisał swoje wrażenia w Diariuszu podróży odbytej 1813 roku w Krakowskie, Galicyję i Sandecki Cyrkuł. Jego motywacją nie była tylko chęć dobrej zabawy – stawiał sobie cele, które dziś nazwalibyśmy etnograficznymi.

chylak-flisacy-nac-4

Teatr przyrody pośród mgieł

Spływ Dunajcem ekscytował. Wartki nurt rzeki wzbudzał niepokój, a świat górali – dotychczas niedostępny i owiany tajemnicą – nagle był na wyciągnięcie ręki.

Głębokie koryto Dunajca, w którym dziś burzy się nurt, żłobiły przez miliony lat wody toczące się przez miękkie wapienie. Przeprawy organizowane dla turystów to wynalazek końca XIX i początku XX wieku związany z rozwojem zjawiska masowych podróży. Dzięki budowie sieci kolei i bogaceniu się społeczeństwa ludzie zaczynają z zapałem podróżować, ciesząc się z czasu wolnego i swojego towarzystwa. Potem spisują wspomnienia, publikują je w formie memoirów i przewodników, ilustrują grafikami i akwarelami, a od końca XIX wieku również fotografują.

W Pieninach, po arystokratycznej rodzinie Palocsayów, pałeczkę w promowaniu turyzmu przejmuje Józef Szalay (w skład jego majątku wchodziła Szczawnica). W 1831 roku szlak wodny pokonuje grupa kuracjuszy. Są zachwyceni, a wieść o możliwości spływu Dunajcem szybko się roznosi. Wszak XIX wiek to epoka wielkich przygód: podróży koleją, latania, wypraw w góry wysokie i na pustynie, wreszcie – fotografowania i zapisu filmowego. Józef Szalay pozyskiwał gości zewsząd, aktywnie promując kurort w artykułach dla prasy niemieckiej, węgierskiej i miejscowej, czyli galicyjskiej.

Moda na Szczawnicę, a co za tym idzie – nieco awanturniczą przeprawę przełomem Dunajca – wyszła poza kręgi arystokratów i ziemian. Przenikała do elit, pisarzy, badaczy, niebieskich ptaków krążących po europejskich ośrodkach górskich, kurortach i zdrojowiskach w poszukiwaniu przygody i dreszczyku emocji. Podróżnicy dzielą się przeżyciami w pełnych wartkiej narracji relacjach ze spływów dziennych i nocnych. Opisów jest coraz więcej, co zachęca kolejnych entuzjastów.

To właśnie wtedy flisacy zaczynają funkcjonować w wyobraźni zbiorowej jako osobna subkultura rządząca się własnymi prawami. Ich siła i brak okrzesania fascynują, ale i budzą rezerwę.

chylak-flisacy-nac-8
chylak-flisacy-nac-3

Trudy fachu

Zanim nastała moda na turyzm, Dunajec żył innym życiem. I ani tamta era, ani ta, która miała nadejść i trwać do dziś, nie byłyby możliwe bez zręczności, oddania i fachowości przewoźników tratw. Ich praca wymaga bowiem dyscypliny, hartu i czujności.

Lata mijają, a flisacy jak dawniej muszą wystrugać swoją sprycę (rodzaj wiosła o kształcie odpowiednim dla wartkiego nurtu rzeki) i zdać egzamin przed komisją. To dzięki ich zapałowi tradycja – chociaż przechodzi metamorfozy – nie zanika. Przez stulecia rzekami transportowano przede wszystkim towary, a nie ludzi. Dunajcem spławiano m.in. drewno, węgiel, beczki ze smołą, zbożem czy suszem owocowym. Kronikarze odnotowali istnienie tych szlaków już w XVI wieku.

Dzisiejsza hierarchia tej grupy zawodowej i pasjonackiej ówcześnie jeszcze nie istniała. To, co dziś kojarzy nam się z flisactwem – konieczność terminowania, udowodnienia sprawności, stopnie opanowania rzemiosła – pojawiło się dopiero w okresie międzywojennym, gdy region odkrywali zafascynowani bogactwem odbudowującej się po rozbiorach Polski turyści, czasem awanturnicy znudzeni wszystkim, co związane z powszednim życiem.

„Przez stulecia rzekami transportowano przede wszystkim towary, a nie ludzi. Dunajcem spławiano m.in. drewno, węgiel, beczki ze smołą, zbożem czy suszem owocowym.”

Rozwój turyzmu nie wyeliminował spławów handlowych, w tamtych dekadach wciąż transportowano głównie drewno. Gdy ustanowiono hierarchię w zawodzie, przestrzegano jej przede wszystkim ze względu na bezpieczeństwo ładunku, a później – pasażerów.

Gotowość flisaka do samodzielnego prowadzenia tratwy poświadczał patent retmański. Mogli się nim legitymować jedynie fachowcy o długim stażu pracy, w pełni opanowani, zdolni wykonywać manewry, stawić opór wirom i niedający się znieść nurtowi. Na retmanie spoczywały też obowiązki związane z prowadzeniem interesów: nabycie drewna, jego zbyt i pilnowanie przebiegu transakcji.

W celu uzyskania cennego patentu, kandydat musiał trenować przeprawy z transportem przez minimum siedem lat oraz zdobyć listy polecające, czyli rekomendacje od trzech flisaków dysponujących już pożądanym dokumentem. W części praktycznej egzaminu zadaniem kandydata było przepłynięcie fragmentu trasy pod okiem urzędnika z tarnowskiego Zarządu Wodnego.

W pierwszej dekadzie XX wieku podjęto próby organizacji braci flisackiej, m.in. w Oddziale Pienińskiego Towarzystwa Tatrzańskiego w Krościenku. To także etap, gdy flisacy zaczynają silniej istnieć w świadomości władz jako osobna grupa społeczna, zawodowa i kulturowa zasługująca na wsparcie oraz promocję.

Przedstawiciele struktur lokalnych i państwowych traktowani są z estymą, przewoźnicy z dumą podejmują się reprezentacyjnych zadań. Z jednego z takich wydarzeń powstaje relacja: „Tutaj oczekiwała ich cała flotylla Dunajcowa, około czterdziestu łodzi powiązanych czwórkami, ubranych cetyną [gałązki drzew iglastych wykorzystywane do izolacji]. Na pierwszym czworaku jechał chorąży flisaków ze sztandarem biało-czerwonym, mającym po jednej stronie św. Kingę, po drugiej herb Polski. Flisacy w odświętnych strojach góralskich, z opaskami biało-czerwonymi na ramionach, z żerdziami długimi w rękach, zwinni i przystojni budzili zainteresowanie przybyszów”. Ale w tej relacji jest też mowa o wypadkach na wodzie, starciach, niesnaskach i złej atmosferze, które stanowią wynik współzawodnictwa „łódkarzy krościeńskich i szczawnickich”.

chylak-flisacy-nac-2

Mężczyzna nieposzlakowany, posiadający zegarek

Flisacy umieli się jednak jednoczyć wobec wspólnych zagrożeń, np. na znak protestu przeciw motorówkom, które masowo pojawiały się na rzece, w 1928 roku do Ministerstwa Robót Publicznych udała się flisacka delegacja. Starcia i konflikty przyniosły pozytywny efekt: w 1932 roku zarządzeniem starosty powiatowego zostaje wprowadzony Regulamin dla przewozu łodziami po Dunajcu i Pieninach. W dokumencie tym czytamy: „Przewoźnikiem może być mężczyzna mający co najmniej lat 21, nieposzlakowany, niekarany i niepodejrzany o przestępstwa graniczne, trzeźwy, schludnie i czysto ubrany i umiejący dobrze przewozić łodziami, i niemający zewnętrznych odrażających ułomności, wreszcie niebędący zakaźnie chorym. Przewoźnik obowiązany jest znać dokładnie przepisy regulaminu i taryfy, tudzież obeznany z okolicą i posiadać zegarek”.

Kodyfikacja zasad nie osłabia jednak agresji między grupami z różnych miejscowości. Brakuje regulacji określającej, które czółno na rzece ma pierwszeństwo w zabieraniu na pokład pasażerów. W poszukiwaniu rozwiązań i wobec toksycznej atmosfery grupa flisaków ze Sromowiec Niżnych zwraca się o pomoc mediacyjną do małżeństwa Kołodziejskich – miejscowych społeczników, którym leży na sercu poprawa losu górali Pienin.

Wspólnie powołują Stowarzyszenie Polskich Flisaków Pienińskich na Rzece Dunajec. Organizacja ma pomóc w walce o równość i demokrację wśród grup świadczących usługi. Ale animozje nadal pozostają żywe, mimo że łagodzi je program pomocy materialnej dla rodzin przewoźników, której warunkiem była gotowość do przyjęcia postawy negocjacyjnej. Tuż przed II wojną światową powstaje także precyzyjny zapis dotyczący kształcenia w fachu.

Dziś adept flisactwa najpierw zostaje pomocnikiem, zaś po trzech latach ma prawo przystąpić do pierwszego egzaminu, którego pomyślne zaliczenie gwarantuje otrzymanie legitymacji. – Nikt się z takimi umiejętnościami nie rodzi – przyznaje wiceprezes Stowarzyszenia Flisaków Pienińskich Stanisław Migdał – dopiero po egzaminie pomocnik zostaje mistrzem. Wcześniej pływa tylko z tyłu, w styrach. Musi nauczyć się fal, dopiero wtedy przeniesie się w nosy, na czoło tratwy. Prezes, sam doświadczony flisak, wylicza niebezpieczeństwa, jakie grożą w rwącej wodzie: szybszy nurt, ostre zakręty, wzburzone fale. I głazy, które trzeba sprawnie wyminąć. – Nie wolno dać się wynieść na brzeg! A rzeka, oczywiście, wyrzuca. Amator flisactwa musi umieć rozpoznać, jak zachowuje się szaleńcza toń. I wiedzieć, jak zmagać się z silnym wiatrem, który miota łódkami.

Do tego dochodzi nieprzewidywalny ruch na rzece: pojawia się coraz więcej kajaków i pontonów, których pasażerowie nie radzą sobie z sekretami rwącego nurtu. Nie jest to sport dla gap niezdolnych do szybkiej reakcji.

chylak-flisacy-nac-5
chylak-flisacy-nac-6

Tajniki bindugi i mocna woda

Solidność i stabilność tratwy były kluczowe dla usług i interesu, dbano o nie jak o własne zdrowie.

Historycznie tafle, czyli odpowiednio zbite bale, powstawały z tych samych drewnianych kloców, które transportowano do kupców i punktów zbytu. Ścięte i okorowane pnie ciągnięto do koryta rzeki, a potem składowano w bindudze, czyli plenerowym magazynie. Aby nie doszło do kradzieży, liczono, ile bali udało się pozyskać. Drewno czekało do wiosennych roztopów. Opuszczało bindugę dopiero w formie tratw, które budowano w zaledwie dzień, tuż przed spływem.

Najlepsze warunki do spływu stwarzała tzw. mocna woda, która była wynikiem tajania śniegów wysoko w górach. Wiosną zasilał ją topniejący śnieg z Tatr. Poza tym transport drewna możliwy był jeszcze tylko przy średniej wodzie – gdy jej poziom podnosiły rzęsiste czerwcowe deszcze. Pozostałe miesiące nie sprzyjały prowadzeniu usług, a tym samym nie przynosiły zarobku. W zależności od ciężaru tratw wyróżniano: byczki do przewozu świerków, jodeł i buków, większe, czasem długie na 12 metrów spinki oraz pciki – najmniejsze, które cięły rzekę w poprzek lub pokonywały niewielkie dystanse. Te ostatnie powstawały w mig. Żeby je złożyć, wystarczyło zaledwie kilka niewielkich bali.

Za wiosło do dziś służy sprysa (także spryca, tycka), funkcję steru pełni podjazda, do pozbywania się nagromadzonej wody używano wylewki, a gdy przyszło holować tratwę pod prąd, sięgano po odpychackę. Flisackie narzędzia szykuje się zimą: żerdzie pod spryce są suszone, a każdy flisak powinien obrobić je samodzielnie, sięgając po szlifierkę i inne dostępne narzędzia – z wielką dbałością o efekt. Na brzegu flisacy mogli się skryć w jatce, czyli budce, która chroniła od wiatru, mrozu, śniegu czy zawiei, a nocowali w szałasach lub po prostu pod gołym niebem.

Stanisław Migdał podkreśla, że flisactwo wymaga wytrwałości i przytomności. Rzeka bowiem nigdy nie jest taka sama. Dawniej, przed epoką telefonii komórkowej, tratwy płynęły kawalkadą, by w razie niebezpieczeństwa – wiru, utknięcia przy skałach, jazie czy tamie lub przestoju spowodowanego przez napotkany głaz – mieć obok natychmiastową pomoc. Prezes opowiada, że doświadczenie spływu – a co za tym idzie: zagrożeń i walorów – zmienia się w zależności od pory roku. To szorstka lekcja, która uczy o sile, pięknie i bezwzględności przyrody. Jesienią, wraz ze zwężaniem się nurtu rzeki, flisakom zagrażają piętrzące się na płyciznach kamienie. Latem i wiosną niebo szarpią burze. Gdy rozlegają się grzmoty i szaleją pioruny, najważniejsze, by trzymać się środkowego nurtu i bezpiecznie przewieźć pasażerów do stacji. Drzewa przy brzegu mogą bowiem przyciągnąć wyładowania. Gdy pogoda nie jest stabilna, a góry ryczą, mogą też zejść lawiny. Dlatego – jak mówi Migdał – manewry sprysą do dziś uważane są za podstawę fachu.

Chylak-FW-22-campaign-28

Modlitwy św. Kingi i błogosławieństwa mgły

W górach szanuje się pogodę i oddaje jej hołd, bo od zmiennych warunków atmosferycznych może zależeć ludzkie życie. Pewnie dlatego jedną z najpopularniejszych legend jest ta o św. Kindze. Flisacy do dziś opowiadają historię o tym, jak Kinga wraz z grupą mniszek schroniła się przed tatarskim najazdem w twierdzy na Górze Zamkowej. Wrogiego wodza nie zraziły jednak wiodące przez skały wąskie ścieżki nad urwiskami. Gdy skończyła się wylewana przez obrońców smoła i wypuszczono ostatnie strzały, na mniszki padła śmiertelna trwoga: grożą im hańba i mord. Pozostaje jedynie wiara w cud… I ten właśnie się dzieje: św. Kinga wymodliła mgłę, która spowiła okolicę i zmusiła tatarskich najeźdźców do wycofania się. Dzięki temu Kinga mogła spokojnie wrócić do klasztoru w Starym Sączu.

Z łaskawości przyrody, tym razem samej rzeki, skorzystał też najsłynniejszy zbójnik Podhala – Janosik. Uciekając nocą przed pościgiem, ponoć przeskoczył wielkim susem Dunajec w jego najwęższym miejscu, tam, gdzie szerokość koryta mierzy zaledwie osiem metrów. Dlatego to miejsce nazywane jest Janosikowym lub Zbójnickim Skokiem. O świcie znaleziono dowód brawurowej eskapady (która rozpoczęła się zerwaniem okowów i wyważeniem drzwi lochów) – widoczny do dziś ślad harnasiowego kierpca na skale.

Czy dziś na trasie Sromowce-Szczawnica-Krościenko ktoś jeszcze może się bać diabelskich mocy i nagłej burzy? Trosk przysparza flisakom już nie szalona toń, ale na przykład niedobór wody w rzece związany z planami budowy elektrowni za południową granicą. Płytki i spokojny Dunajec oznaczałby koniec pięknej epoki i wielowiekowej tradycji, która w czasach postępującej globalizacji stanowi fenomen na europejską skalę. Mimo że spływ Dunajcem nie gwarantuje już pożądanego zastrzyku adrenaliny, to wciąż dostarcza niezapomnianych emocji i przeżyć estetycznych oraz bezcennego poczucia wyrwania się z codziennej monotonii.

Chylak-FW-22-campaign-3
zdjęcia: Stanisław Boniecki
Chylak-FW-22-campaign-20
Zobacz więcej
Czytaj dalej
Magdalena Karpińska
Dużo rozmyślam o absurdzie rzeczywistości, ślady tych rozmyślań można dostrzec w moich obrazach. To, że świat staje się coraz bardziej absurdalny, jednego dnia jest przerażające, a innego krzepiące.
Close navigation