Tekst: Maja von Horn
Zdjęcie: Joseph Seresin
Umawiam się z Małgosią na Zoomie, żeby porozmawiać o wydanej przez 77 Press książce „Winter girl”, podsumowującej 25 lat jej wyjątkowej kariery w świecie mody. Spotkanie dzielimy na dwie raty – trwa fashion week i Małgosia musi się przemieścić z Mediolanu do Paryża. – Do mieszkania na Mokotowie wrócę za miesiąc – deklaruje, zupełnie jak w czasach, gdy była u szczytu kariery. Ale impulsem do powstania książki był chwilowy (letni) przestój w zleceniach, który jej agent trafnie wytłumaczył faktem, że jest ona „zimową dziewczyną”. – Nie mam typu urody do reklamowania bikini, lepiej wyglądam w golfach – przyznaje. Gdy pokazuję jej znaleziony niedawno w piwnicy kalendarz Pirelli z 2009 roku, w którym pozuje zawieszona na kłach słonia, Małgosia przypomina sobie, że historia tej wyprawy do Botswany była pierwszym tekstem, jaki kiedykolwiek napisała. Bo oprócz tego, że wspaniale gra na pianinie (moment uwieczniony na zdjęciu w książce przez Stevena Meisela), występuje w filmach i jest top modelką, Małgosia potrafi przejmująco pisać – i to właśnie jej osobiste wspomnienia są tym, co odróżnia „Winter girl” od innych albumów o modzie.
Maja von Horn: „Winter girl” uświadomiła mi, że od kiedy zachwycałam się tobą w pamiętnej marcowej edycji włoskiego „Vogue’a”, znanej jako „The Malgosia Issue”, minęły już 24 lata. Taka kariera w modzie to rzadkość.
Małgosia Bela: To była kwestia kilku elementów. Pierwsza rzecz to fuks: ktoś cię znajdzie, odkryje w dobrym momencie – tak zwany good timing. Potem jest to, co samemu się w to wkłada, i tu faktycznie mogę podziękować sobie i swoim rodzicom za etykę pracy, której mnie nauczyli. A trzeci ważny element to dobry management, zwłaszcza dzisiaj. Teraz naprawdę kariery można budować z niczego, z jakiegoś durnego PR-u, i tylko je nakręcać i rozkręcać. Ale taką karierę jak moja trzeba umieć mądrze utrzymać. Pokierować nią w taki sposób, żeby się nie wypalić, żeby nie zrobić za dużo, żeby robić artystyczne edytoriale i prace komercyjne w odpowiednich proporcjach, żeby móc z tego żyć. Mam szczęście, że współpracuję z agentami, którzy rozumieją, co jest moim atutem, dbają, żeby nikt nie wymagał ode mnie czegoś, w czym się niedobrze czuję. Dziesięć lat temu była presja, żebym założyła konto na Instagramie. Do tej pory tego nie zrobiłam.
M.v.H.: Mówisz o swoim agencie w Polsce?
M.B.: Nie, ale Darek [Kumosa, założyciel agencji modelek Model Plus – przyp. red.] też ma w tym swój udział, bo pokierował mnie do dobrych agentów za granicą. Moja kariera w Polsce jest zerowa, nic w tym kraju nie osiągnęłam i Darek bardzo szybko się zorientował, że nie mam tu czego szukać. Kiedy 25 lat temu wysłał mnie do jednego z polskich magazynów na sesję, to ludzie myśleli, że przyszłam posprzątać studio. Moja obecna agentka, młodsza ode mnie dziewczyna, bez której ta książka by nie powstała, po prostu mnie czuje, rozumie bez słów. Żaden algorytm tego nie zrobi, to jest ten czynnik ludzki, którego żadne AI nie wyłapie i nie zastąpi. Sztuczna inteligencja nie wyczuje mojego poczucia humoru czy cynicznego podejścia do pewnych spraw. Ta książka jest celebracją ludzkiej kreatywności i współpracy ze wspaniałymi ludźmi.
M.v.H.: Tym, co odróżnia tę książkę od innych albumów o modzie, są twoje teksty. Dziesięć esejów, pełnych zaskakujących szczegółów i anegdot, w których opisujesz swoje początki i współpracę z najbardziej znanymi osobami w branży. Robiłaś notatki, prowadziłaś dziennik przez te 25 lat?
M.B.: Nie, nigdy nie robiłam notatek. To jest 10 krótkich tekstów, nieprzekraczających 1500 słów. Tak jak mój mąż [Paweł Pawlikowski – przyp. red.] kręci filmy, które nie mogą być dłuższe niż 83 minuty, tak ja mam tę magiczną granicę 1500 słów i więcej nie da rady, zaczynam lać wodę i trzeba skracać. Opowiadałam te historie na bieżąco mojemu przyjacielowi Filipowi [Niedenthalowi, założycielowi wydawnictwa 77 Press, wydawcy „Winter Girl” – przyp. red.], ponieważ zawsze był zaciekawiony moją karierą. Mówię o nim „Filip Full of Trivia”, bo zna wszystkie nazwiska i szczegóły. Był bardzo dobrym słuchaczem, śmiał się grzecznie z tych moich opowiastek, był dla mnie jak terapeuta, który siedzi i słucha. I tak układałam sobie te historie w głowie. Później trzeba było usiąść i je spisać – i to jest straszny moment. Ja wszystko zrobię: posprzątam szafę, poodkurzam, wyjdę z psem, zrobię zakupy, obiad, żeby tylko nie usiąść i nie pisać.
M.v.H.: To tak jak większość piszących osób.
M.B.: Musiałam w to włożyć pewien wysiłek, inaczej byłby to tylko vanity project, który Filip mógłby zrobić sam.
M.v.H.: W ciągu tych 25 lat odeszło już niemal całe pokolenie wielkich fotografów, z którymi pracowałaś – Richard Avedon, Peter Lindbergh, Irving Penn, który nie zrobił ci zdjęcia, ale dał życiową lekcję, o czym piszesz w książce. Jak wspominasz pracę z nimi w porównaniu z nowym pokoleniem fotografów?
M.B.: Ta książka podsumowuje zamknięcie pewnej epoki. To, co dzisiaj stało się luksusem, kiedyś było normą. Dawniej mieliśmy dwa dni na zrobienie pięciu zdjęć. U Avedona na planie pierwszy dzień był na poszukiwania. Nie było moodboardu, może były jakieś inspiracje, ale nie konkretne zdjęcia. Teraz często jak przychodzę do studia, to jest w nim moodboard z moimi zdjęciami sprzed kilkunastu lat, copy-paste. Najbardziej tęsknię za wymianą międzyludzką, na którą kiedyś był w pracy czas. To wcale nie oznaczało, że potem jeździliśmy razem na wakacje czy chodziliśmy na kolacje, ja w ogóle nie mam takich relacji w tym świecie. Ale nie chcę też, żeby mój przekaz był malkontencki: że kiedyś było super, a teraz jest strasznie – bo nic na to nie poradzimy, to jest kwestia technologii i tego, w jakim kierunku zmierza świat. Nadal zdarzają się historie i spotkania, które po prostu zwalają mnie z nóg, jak nieopublikowany jeszcze edytorial, który niedawno zrobiłam dla magazynu „W” ze stylistą Joem McKenną i fotografem Jamiem Hawkesworthem. Zupełnie jakbyśmy cofnęli się w czasie o 25 lat. Żadnego moodboardu, mamy ubrania i przestrzeń, nie ma presji, że musimy zrobić nie wiadomo ile zdjęć, możemy zrobić ich pięć albo sześć, byleby były dobre. Jest skupienie, nikt nie siedzi w telefonie, Jamie nawet nie robi polaroidów, więc nikt nic nie widzi poza fotografem, który od czasu do czasu woła Joe, żeby spojrzał w obiektyw, sprawdził kadr. Olbrzymi respekt fotografa dla stylisty, stylisty dla fotografa. Dawno czegoś takiego nie przeżyłam i bardzo się wzruszyłam tym, że to jednak nadal jest możliwe. A ponieważ tak rzadko się zdarza, jeszcze bardziej to doceniam.
M.v.H.: À propos Avedona – około 20 lat temu w jednym z wywiadów powiedziałaś, że polecił ci film - „Idź i patrz”, który zrobił na Tobie wielkie wrażenie.
M.B.: Tak, on mi wręcz dał ten film. Mówił: Ty też jesteś z tych wschodnich terenów. Ciekawe, jak to będzie na ciebie oddziaływało. Dawał mi też książki do przeczytania, mieliśmy dosyć wyjątkową relację. Nie nazwałabym tego przyjaźnią, bo nie zwierzał mi się i nie wchodziliśmy w jakieś intymne szczegóły. Ale był moim mentorem. Gdybyśmy rozmawiali po polsku, to mówiłabym do niego „proszę pana”. Czułam do niego olbrzymi respekt i byłam zafascynowana tym, że ma 80 lat, a robiąc każde zdjęcie, podskakuje i cieszy się jak dziecko. Coś takiego mnie zawstydza, zwłaszcza jak jest się zblazowanym czy zmęczonym. On miał niesamowitą energię i pasję.
M.v.H.: Byłam wtedy w Londynie i z twojego polecenia kupiłam ten film na DVD, a niedługo później poznałam mojego obecnego męża i na pierwszej domowej randce pokazałam mu właśnie „Idź i patrz”.
M.B.: I tak zdobyłaś jego serce!
M.v.H.: Oboje byliśmy wstrząśnięci filmem, ale tak, chyba mu to zaimponowało i masz w tym swój udział.
M.B.: Mam gęsią skórkę, jak o tym myślę. Ja z kolei spotkałam później Małgośkę Szumowską, która zapytała mnie, jakie filmy oglądam, bo szukała dziewczyny do swojej fabuły „Ono”. Odpowiedziałam, że ostatnio widziałam „Idź i patrz”, a ona na to, że to niemożliwe, że to jej ulubiony film. Dostałam u niej tę rolę, a później przez Małgośkę poznałam Pawła, mojego męża. I za tym wszystkim stoi Avedon.
M.v.H.: Jednak wiem, że lubisz pracować też z młodymi fotografami.
M.B.: Wolę z takimi, którzy wiedzą, co robią. Zdarza się, że ktoś z młodego pokolenia też ma konkretną wizję i ją forsuje, to dobrze. Ale trudniej mi się z nimi dogadać, to młode pokolenie jest ukształtowane przede wszystkim przez obrazy.
M.v.H.: A czy to nie jest tak, że jak fotograf jest mniej doświadczony, to ty masz większe pole dla swojej kreatywności?
M.B.: Najbardziej nie lubię pracować z kimś, kto jest starstruck. Cokolwiek zrobię, to jest „niesamowite” – to nieznośne. I wtedy faktycznie muszę zacząć kontrolować całą sytuację. To jest minus pracowania z ludźmi, którzy mogliby być moimi dziećmi, którzy są onieśmieleni i jakoś przytłoczeni moim dorobkiem. Ale jak się zdarzy młoda osoba, która ma wizję na mój temat, coś sobie wymyśliła i ma gdzieś to, co wcześniej zrobiłam, tylko liczy się to, co jest między nami, może to być bardzo świeże, fajne i kreatywne. Zwłaszcza, że w moim wieku już nie jest tak, że zrobię cokolwiek i jest dobrze. Nigdy nie byłam taką totalnie fotogeniczną osobą, jak na przykład Kate Moss, że postawi się ją w kącie i na zdjęciu w 2D wygląda super. Ja tak nie mam.
M.v.H.: Trochę kokietujesz.
M.B.: Nie, mówię szczerze. Dlatego uważam, że jestem bardzo dobrą modelką. Po prostu wiem, co robić, żeby było dobrze oraz potrafię się wczuć w niewerbalne historie, które się kryją za scenografią czy za jakimś pomysłem, czy nawet czasami za ubraniem w białym studiu. Brzmi banalnie, ale widzę, jakie to jest rzadkie w przypadku zdjęć. Dla mnie idolem zawsze był David Bowie i chyba zawsze chciałam być jak on. To, co on robił na zdjęciach, w cokolwiek się ubierał, od razu tym się stawał. Wyjdzie na scenę z czymś olbrzymim na czole i to jest autentyczne. To są moje niespełnione do końca młodzieńcze marzenia o aktorstwie. Jestem taką aktorką z niemego teatru.
M.v.H.: Jednak zagrałaś w kilku filmach. Czy któraś z tych ról była dla ciebie w jakiś sposób wyjątkowa?
M.B.: Chyba nie przywiązuję do nich dużej wartości. Zazwyczaj jestem obsadzana w takich rolach jak w „Suspirii” [reż. Luca Guadagnino] – po prostu jestem potworem albo jakąś matką kastrującą… „Suspiria” to akurat było fajne przeżycie, wykorzystywałam swoje umiejętności ze świata mody, czyli siedzenie przez pięć godzin bez ruchu, jak mnie malują lub czymś obklejają, niejedzenie i niepicie przez kilkanaście godzin. Bo umiejętności aktorskich za bardzo nie mam, raczej mam umiejętność wczuwania się. Brakuje mi warsztatu, ale mam jakieś zasoby emocjonalne i czasami na chybił trafił ich używam. Ale zawsze myślę o sobie w kategoriach amatorki. Moi rodzice wybili mi aktorstwo z głowy, gdy miałam 13 lat. Powiedzieli, że jestem za wysoka i mam wadę wymowy, więc lepiej, żebym skupiła się lepiej na graniu na fortepianie. I tak też zrobiłam, tylko miałam potworną tremę podczas występów, która uniemożliwiała mi karierę pianistki. Dopiero praca modelki i bycie przed obiektywem wyzwoliły mnie z tej tremy.
M.v.H.: Zaczynałaś w erze supermodelek, gdy twój typ urody nie był uznawany za komercyjny, za to teraz jesteś bardziej wszechstronna niż kiedykolwiek wcześniej.
M.B.: Widziałaś ostatni film Rubena Östlunda?
M.v.H.: Tak, „Triangle of Sadness” [„W Trójkącie” - przyp. red.].
M.B.: Na początku jest tam śmieszna scena, gdzie na castingu modele dostają wskazówki: „H&M”, czyli mina komercyjna i „Balenciaga”, czyli artystyczna. No więc ja pracowałam zarówno dla H&M, jak i Balenciagi.
M.v.H.: Filip Niedenthal mówi o tobie, że przykręcasz śrubę do granic możliwości.
M.B.: On to wie najlepiej.
M.v.H.: To jest pracoholizm?
M.B.: Nie, to profesjonalizm i perfekcjonizm. Ale nie obsesyjny perfekcjonizm, tylko jak wiem, że może być lepiej, to po prostu zróbmy to lepiej. To jest dla mnie norma, zawsze tak było. Mój syn to źle odbiera, jako przykręcanie śruby i ciśnięcie, ale ja w ogóle tego tak nie traktuję. Według standardów młodszego pokolenia strasznie cisnę i nie odpuszczam, jestem intensywna, a dla mnie to jest normalne, widocznie ja też tak byłam ciśnięta.
M.v.H.: To jest też samodyscyplina. Udało ci się nauczyć jej twojego syna?
M.B.: Tak, teraz gdy już się wyprowadził na studia do Berlina, też to ma. I dobrze, bo pamiętam, że kiedy znalazłam się sama w Nowym Jorku, bez pieniędzy, w świecie, którego w ogóle nie znałam, to uratowały mnie właśnie lekcje moich rodziców – to straszne, nudziarskie gadanie, wpajanie wartości.
M.v.H.: „Cokolwiek robisz, rób to porządnie”.
M.B.: Mój syn uświadomił mi, że nie każdy dobrze znosi presję, ale mnie ona ratuje. Mój mąż mówi, że praca modelki uratuje mi życie, bo nawet jak czasami łapię się na tym, że codziennie piję wino do kolacji, to jak potem wiem, że mam pracę, to przestaję to robić. I nie odczuwam tego jako potwornego wyrzeczenia, to jest mój sposób na funkcjonowanie w tym świecie, gdzie jest presja, gdzie trzeba być w formie, wyglądać w pewien sposób, radzić sobie z brakiem snu, z jet lagiem itd.
M.v.H.: W książce piszesz, że miałaś problem z tym, że za wygrzewanie się na plaży na Bahamach dostałaś więcej pieniędzy niż twoi rodzice mogliby zarobić przez całe życie.
M.B.: Oglądałam niedawno nowy film dokumentalny o supermodelkach z lat 90., mówi się w nim dużo o pieniądzach. No więc ja w ogóle nie miałam świadomości, że w tym biznesie są duże pieniądze. Moja mama pożyczyła od znajomego księdza trochę dolarów, jak jechałam do Nowego Jorku, żebym miała coś w kieszeni, ale na pierwszą taksówkę z lotniska na Manhattan wydałam jedną piątą tego. Tutaj chyba najbardziej widać nawet nie tyle wychowanie, ile dzieciństwo spędzone w komunistycznym kraju – w ogóle nie miałam jazdy na kasę. W wieku 21 lat cały czas studiowałam, studia w Polsce były za darmo, miałam stypendium. Moi rodzice reprezentowali takie podejście, że dopóki studiujesz, nie musisz się martwić o czynsz. Zresztą ja mam takie samo podejście do mojego syna. Znalazłam się w Nowym Jorku raczej dla przygody, niż żeby zrobić karierę finansową. Nie miałam nawet konta w banku. Nie miałam świadomości, że nie dostaję pieniędzy za to, że leżę na Bahamach, tylko za prawo do używania mojej twarzy. Zanim to zrozumiałam, upłynęło dobrych parę lat, długo myślałam, że to są takie bezpłatne wakacje. Więc kiedy dostałam kontrakt kosmetyczny z Shiseido, który się zdarzył dość prędko i nagle ze 150 dolarów zrobiło się 150 plus kilka zer, to było szokujące. Czułam się z tym niedobrze, miałam jakieś katolickie poczucie winy. Pamiętam, że moi rodzice zarabiali wtedy około 300 dolarów miesięcznie.
M.v.H.: W historii o Peterze Lindberghu wspominasz, jak na pierwsze Boże Narodzenie przywiozłaś rodzicom „Vogue’a” z twoim zdjęciem na okładce i 10 tysięcy dolarów w kopercie.
M.B.: Przywiozłam tyle, bo tylko tyle można było przewieźć w gotówce. Może byłam już za stara, żeby się tym zachłysnąć, a może to była kwestia wychowania. Nigdy nie wydawałam pieniędzy na ubrania, bo potrzeba przebierania się była w 100 albo i 200 procentach zaspokojona w pracy.
M.v.H.: Niedługo potem z okien studia zdjęciowego na Manhattanie patrzyłaś na przewracające się wieże World Trade Center.
M.B.: Zatrzymał się wtedy u mnie w Nowym Jorku Filip i pamiętam, że mieliśmy poczucie końca świata, byliśmy przekonani, że mody już nigdy nie będzie, że już wszystko stracone, że ta branża to bzdura, jakiś totalny zbytek. To się stało w trakcie nowojorskiego fashion weeku, więc najpierw wszystkie pokazy miały być odwołane, potem przełożone, później jednak zaproponowano wersję, że pokazy się odbędą, ale bez muzyki, i nie będą się nazywać pokazami, tylko prezentacjami. I tak obserwowaliśmy ze zgrozą, jak wszystko wróciło do normy w ciągu tygodnia.
M.v.H.: Podobnie było w czasie pandemii. Na początku toczyło się tyle rozmów o tym, żeby już tak dużo nie latać samolotami, że to przecież niepotrzebne i szkodliwe dla środowiska…
M.B.: Pandemia sprawiła, że nastąpił olbrzymi przełom technologiczny. Zrobiłam wtedy kampanię Max Mary ze Stevenem Meiselem – on był w Nowym Jorku, a ja z jego asystentami w Paryżu, kontaktowaliśmy się na Zoomie. Wydawało nam się wtedy, że mogłoby już tak zostać, że może nie trzeba tyle latać, że przecież trzeba ograniczyć ślad węglowy. A potem wszystko wróciło ze zdwojoną siłą, pokazów jest jeszcze więcej – na wszystkich kontynentach. To jest przerażające.
M.v.H.: Obok zdjęć największych fotografów mody w książce pojawia się także portret autorstwa Józia Urbańskiego, twojego 19-letniego syna. Skąd ten pomysł?
M.B.: To jest kolejna historia o tym, jak zamienić katastrofę w coś dobrego. Gdy zwróciłam się do fotografów z prośbą o wykorzystanie ich zdjęć w mojej książce, wszyscy podeszli do tego bardzo entuzjastycznie i z radością dali swoje fotografie. Wszyscy, poza jedną fotografką. Chciałam, żeby w albumie było 100 zdjęć i jednego nam brakowało. Oczywiście mogliśmy w to miejsce dać np. kolejne zdjęcie Tima Walkera czy Stevena Meisela. Ale chodziło o to, żeby utrzymać dobrą energię, która wytworzyła się wokół tej książki – to jest przecież własnoręcznie zrobiony, przyjacielski projekt. No i przypomniałam sobie o fotografii, którą Józio zrobił, testując jakąś lustrzankę. Włosy mam związane w kucyk – mój znak rozpoznawczy, jestem bez make-upu, zdjęcie jest trochę niedoświetlone, ale dzięki niemu dobra karma została w książce zachowana. Pomyślałam, że to fajnie, że mój syn też tu będzie, przecież to przede wszystkim on jest moim dorobkiem i powodem do dumy. Nie miał łatwego dzieciństwa, było w nim dużo niestałości, niepewności, kiedy znów wyjadę, kiedy wrócę. Zapłacił sporą cenę za to, żebym mogła zrobić wszystkie inne zdjęcia. Więc jest to taki mini hołd dla Józia.
M.v.H.: Nie chciałby iść w twoje ślady i zostać modelem?
M.B.: Absolutnie nie, chociaż dyrektorzy castingów cały czas mnie o to dopytują. Ale Józio, jak każdy szanujący się młody człowiek, interesuje się filozofią i chciałby żyć w artystycznej komunie. Studiuje sound design w Berlinie, na pewno chciałby być artystą, ale chce mieć też konkretny zawód w ręku, z czego się bardzo cieszę. Połączenie pragmatyzmu z talentem ma po mnie, przy czym on ma więcej talentu, a ja – pragmatyzmu. Ale udało mi go namówić, a właściwie przekupić, żeby zrobił ze mną dużą świąteczną kampanię, która wyjdzie tej jesieni. Był bardzo zażenowany, ale zrobił to.
M.v.H.: Czym go przekupiłaś?
M.B.: Wiesz, nawet jak się jest antykapitalistą, to gitarę czy pianino trzeba za coś kupić.