Zoe Suen

Często patrzymy na chiński rynek przez pryzmat polityki i uprzedzeń, ale trzeba zrozumieć, że to są po prostu ludzie tacy jak my, tylko po drugiej stronie świata.

Tekst: Maja Von Horn
Zdjęcia: Kasia Bobula

Urodzona w Hongkongu, mieszkająca w Londynie dziennikarka Zoe Suen pisze o modzie, urodzie i jedzeniu m.in. dla The Business of Fashion (BoF), Another Magazine i South China Morning Post. Rozmawiamy o różnicach między europejskim a chińskim rynkiem dóbr luksusowych, o kulturze celebryckiej i o tym czy można być w dzisiejszych czasach freelanserem bez mediów społecznościowych.

Maja von Horn: Jakie są największe różnice między chińskim a europejskim rynkiem dóbr luksusowych?

Zoe Suen: Chiny są bardzo zaawansowanym cyfrowo rynkiem i to jak ludzie podchodzą do marek silnie zależy od aplikacji, których używają. Torebka może np. mieć swoją angielską nazwę jak “cross-body,” ale w Chinach influencerzy wymyślą dla niej swoje własne określenie, przez co może bardzo szybko stać się sensacją. Z dnia na dzień ludzie w Chinach będą znali tę torebkę pod inną nazwą. Marki zaczęły zdawać sobie sprawę z tego, że możesz wypuścić produkt na chińskim rynku, ale nie przewidzisz, jak ludzie go zinterpretują. Może on odnieść wielki sukces, ale może być zupełnie odwrotnie. Powoli branża modowa zaczyna rozumieć, że Chiny nie są monolitem – to jest ogromny kraj, nie da się uogólnić kim jest chiński konsument i jakie są jego zachowania. Jest ich zbyt wielu. Ludzie w Chinach lubią kupować dobra luksusowe z tych samych powodów, co ludzie w Europie. Abstrahując od światowej polityki i uprzedzeń, które wpływają na to jak myślimy o Chinach jako o rynku, ważnym jest by zrozumieć, że to są po prostu ludzie tacy jak my, tylko po drugiej stronie świata. Koniec końców wszyscy rozumiemy luksus podobnie, jako coś na co dzień nieosiągalnego. Ale tamtejszy rynek rzeczywiście funkcjonuje inaczej. W Chinach kładzie się ogromny nacisk na kulturę celebrycką, influencerską, internetową. Bardzo ceniona jest funkcja celebryckiego ambasadora marki, twarz marki. To widać też na rynku koreańskim, gdzie dzięki ogromnej popularności celebryci sprzedają duże ilości produktów. Na Zachodzie mechanizm jest ten sam, ale na Wschodzie skala jest dużo większa. Ludzie na Zachodzie i w Chinach chcą mieć tę samą torebkę Birkin, ale sposób w jaki o niej mówią w mediach społecznościowych jest inny.

chylak-zoe-suen-zurnal-1
chylak-zoe-suen-zurnal-6

M.v.H.: Kiedy przeprowadziłaś się z Hongkongu do Londynu?

Z.S.: Urodziłam się i dorastałam w Hongkongu, a do Londynu przeprowadziłam się po liceum, by studiować prawo. Gdy kończyłam studia magisterskie, zaczęłam staż w The Business of Fashion i zostałam tam cztery lata. Już od 9 lat mieszkam w Londynie, w co ciężko mi uwierzyć.

M.v.H.: Opowiedz nam jak to jest wychowywać się Hongkongu?

Z.S.: Uczęszczałam do szkoły międzynarodowej, dzięki czemu mam amerykański akcent. Mój tata, który jest dyrektorem kreatywnym i grafikiem, zawsze interesował się fotografią, sztuką i modą. Dorastałam pod wpływem jego kreatywności. Uwielbiałam tworzyć różne rzeczy jako nastolatka, pierwszego bloga modowego pisałam już w liceum. Tak też zaczęłam używać mediów społecznościowych. Blog stał moją pierwszą pracą – sama tworzyłam stylizacje i produkowałam sesje zdjęciowe. Potem zaczęłam zamieszczać je na Lookbook’u, jednym z pierwszych serwisów społecznościowych dla blogerów modowych. Było to hobby, które później stało się zawodem. Ale wiedziałam też, że pewnie nie będzie to coś, co będę robić przez resztę życia, więc ważnym było dla mnie zdobycie dyplomu uniwersyteckiego. Bardzo lubiłam studiować prawo. To było bardzo intensywne i wymagające, ale dawało okazję do opowiadania, tworzenia historii. Zorientowałam się jednak, że nie widzę się w środowisku prawniczym.

chylak-zoe-suen-zurnal-5
chylak-zoe-suen-zurnal-4

M.v.H.: Jak to się stało, że zaczęłaś pisać dla BoF?

Z.S.: Poznałam jedną z redaktorek, która spytała mnie czy byłabym zainteresowana stażem. Natychmiast się zgodziłam, bo była to szansa, by zdobyć doświadczenie w mediach. Chodziłam na uniwersytet trzy dni w tygodniu, a w pozostałe dwa do redakcji. Po pewnym czasie zaczęłam pisać o sprawach związanych z rynkiem azjatyckim.

M.v.H.: Po czterech latach w BoF zdecydowałaś się na freelance, czy to była trudna decyzja?

Z.S.: Tak. Był to koniec 2021 roku, środek pandemii, dużo ludzi straciło pracę. Większość osób, które pytałam o radę, mówiło mi, że ten krok jest zbyt ryzykowny. Ale czułam, że naprawdę potrzebuję zmiany. Bardzo dużo nauczyłam się w BoF, ale skupiałam się na tematach azjatyckich, a chciałam rozwinąć skrzydła i nauczyć się innych, nowych rzeczy.

M.v.H.: Czy myślisz, że można być freelanserem bez ogromnej liczby obserwujących w mediach społecznościowych?

Z.S.: Myślę, że jest to możliwe, ale na pewno trudniejsze. Ten zawód polega w równej mierze na samym dziennikarstwie, co na networkingu, poznawaniu ludzi, szukaniu tematów. Myślę, że nie poznałabym tylu historii i osób, gdybym nie używała mediów społecznościowych, choć nie jestem teraz bardzo aktywna. Jestem z natury introwertykiem, lubię być w domu – wyjścia, imprezy, networking wymagają ode mnie sporej motywacji. Ale myślę, że byłoby mi o wiele trudniej znajdywać tematy i rozmówców bez mediów społecznościowych. Ostatnio napisałam tekst o K-beauty (kosmetyki produkcji koreańskiej - przyp. red.) dla BoF i wielu moich rozmówców znalazłam na Instagramie. Wszelkie platformy społecznościowe są bardzo użytecznym narzędziem dla dziennikarzy, bo jest to najłatwiejsza, najbardziej bezpośrednia forma kontaktu. Czasem zamieszczam post na Twitterze: “powiedzcie o czym chcielibyście poczytać?” i rzeczywiście dostaję od ludzi odpowiedzi. Na pewno nikogo nie zdziwi fakt, że w mediach modowych nie zarabia się kroci. Bycie influencerem natomiast pozwala mi nie tylko płacić rachunki, ale też rozwijać się kreatywnie.

M.v.H.: Czy liczba Twoich obserwujących (ponad 120 tysięcy) pochodzi z czasów Twojego blogowania?

Z.S.: Tak, to blogowa publiczność. Kiedyś było ich więcej, ale kiedy zaczęłam pisać dla BoF przestałam pracować z markami, bo stworzyłby się konflikt interesów.

chylak-zoe-suen-zurnal-2
chylak-zoe-suen-zurnal-3

M.v.H.: Czy Londyn wpłynął na Twój styl w jakiś sposób?

Z.S.: Zazwyczaj pracuję z domu i wtedy siedzę w dresie w kuchni z laptopem. Myślę, że wiele osób będzie wiedziało o czym mówię. Ale, gdy jestem na mieście, uwielbiam dobrze dopasowane spodnie, porządny płaszcz – lubię podkradać mojemu chłopakowi jego tweedowy płaszcz, bardzo brytyjski. Staram się mieć minimalistyczną garderobę, nie kupować ciągle nowych ubrań. Pracując w tej branży powinno się pamiętać o tym, że jesteśmy w modowej bańce i nie trzeba się ubierać non stop w nowe rzeczy, pod trendy, by być na czasie. Wiem w czym dobrze wyglądam. W zimie np. jest to czarny golf i dżinsy lub spodnie (nie przebieram się za Steve’a Jobsa, naprawdę tak się zazwyczaj ubieram). Jest taki świetny newsletter o urodzie, który regularnie śledzę, “The Unpublishable.” Autorka, Jessica Defino, pisze krytycznie o branży beauty i o tym jak ta branża napędza naszą konsumpcję. Lubię mieć dostęp do treści, które krytykują myślenie, że trzeba coś kupić, by czuć się szczęśliwym i usatysfakcjonowanym.

M.v.H.: A za czym tęsknisz jeśli chodzi o Hongkong?

Z.S.: Tęsknię za moją rodziną, rodzicami, za moimi przyjaciółmi z liceum. Moja siostra też mieszka w Londynie, więc ją widuję częściej. Tęsknię za jedzeniem, za atmosferą, za zapachami, za dźwiękami. Tam się wychowywałam, czuję do tego miasta nostalgię.

M.v.H.: Wspominając o jedzeniu, sporo go jest na Twoim Instagramie…

Z.S.: Myślę, że wielu innych Azjatów zgodzi się ze mną, że nasze życie zdecydowanie kręci się wokół jedzenia. W Hongkongu, jeśli spotykam się z koleżanką, nie podlega dyskusji czy pójdziemy coś zjeść czy nie. Tak już jest, i już. Moja mama fantastycznie gotuje, moja rodzina uwielbia jeść, więc jak jesteśmy gdzieś na wyjeździe lub na wakacjach, zawsze głównym pytaniem jest gdzie zjemy obiad czy kolację, co będzie naszym następnym posiłkiem. Zaczęłam gotować, gdy przeprowadziłam się do Londynu na studia, ale pandemia sprawiła, że gotuję i piekę jeszcze więcej. Uwielbiam gotować z moim chłopakiem, bardzo mnie to uspokaja. W ten sposób okazuję miłość. Myślę, że moja miłość do jedzenia powiązana jest też z moimi Azjatyckimi korzeniami.

Ulubione Miejsca Zoe w Londynie

  1. The Garden Cinema Cudowne kino, schowane w Covent Garden, ze wspaniałym repertuarem filmów artystycznych i międzynarodowych oraz delikatnie oświetlonym wnętrzem w stylu Art Deco.
  2. Gold Mine Tu przychodzę na pierożki dim sum; to bardzo rodzinne miejsce, zawsze pełne w weekendy (tak jak powinno być), więc radzę zrobić rezerwację.
  3. St. John Bread and Wine To moje ulubione miejsce, gdy odwiedzają mnie przyjaciele spoza Londynu. Zawsze zamawiam ziemniaki z ikrą dorsza oraz świeżo upieczoną magdalenką.
  4. Gelupo Upalne dni to czas na lody, najlepsze są o smaku gorzkiej czekolady (albo sezonową granitę, albo i to i to).
  5. Notting Hill Exchange Przynoszę tu swoje nienoszone ubrania od projektantów i zawsze wychodzę z jedną czy dwiema rzeczami.
Czytaj dalej
Natalia Grabowska
Aby zrozumieć architekturę – nie wystarczy o niej opowiadać, trzeba też do niej wejść i ją poczuć.
Close navigation