Natasha Pickowicz
Tekst: Maja von Horn
Zdjęcia: Stanisław Boniecki
Przed pandemią cukierniczka Natasha Pickowicz prowadziła niesłychanie intensywny tryb życia, pracując w kuchniach ekskluzywnych nowojorskich restauracji. Gdy podczas lockdownu straciła pracę, znalazła pocieszenie w przygotowywaniu domowych wypieków. W krótkim czasie przerodziło się to w cukierniczy pop-up Never Ending Taste, z którego część dochodów Natasha przekazuje na cele charytatywne, np. na walkę z głodem czy wspieranie praw reprodukcyjnych. Dzięki oldskulowej, chałupniczej sprzedaży wypieków udało jej się wraz z innymi szefami kuchni uzbierać 180 tys. dolarów. Nie mając etatu, znalazła wreszcie czas, by spisać swoje niepowtarzalne receptury i związane z nimi historie. Jej debiutancka książka kucharska „More Than Cake”, w której Pickowicz przeplata opowieści o jedzeniu i tematy społeczne, ukaże się po angielsku na wiosnę.
Maja von Horn: Czy to lockdown sprawił, że zaczęłaś myśleć o napisaniu pierwszej książki?
Natasha Pickowicz: Przez wiele lat pracowałam w restauracjach i zawsze zbierałam oraz rozwijałam swoje przepisy właśnie z myślą o książce. Bardzo cieszyłam się, że będę mogła opowiedzieć o tych miejscach, o tych zespołach, o tych składnikach, o tożsamościach tych restauracji. Ale gdy na wiosnę 2020 roku pandemia pozbawiła mnie pracy, zdałam sobie sprawę, że nie mogę napisać prostej książki kucharskiej, bo byłoby to niezgodne z moją rzeczywistością. Na początku czułam się wręcz zdruzgotana i trudno mi było sobie wyobrazić zmianę planów. Ale ten ciężki czas sprawił, że mogłam głębiej zastanowić się nad tym, dlaczego wybrałam akurat cukiernictwo.
M.V.H.: No właśnie, czemu cukiernictwo?
N.P.: Tak jak wiele osób podczas pandemii zwróciłam się do wewnątrz, zastanowiłam się nad tym, co jest dla mnie najważniejsze. Wiem, że to zabrzmi jak klisza, ale taka jest prawda. Zdałam sobie sprawę, że kocham ciasta, wypieki i desery, bo jest w nich coś, co w szczególny sposób łączy ludzi, by wspólnie się cieszyć, celebrować. Niczego nie da się z tym porównać. Zrozumiałam to dzięki moim charytatywnym wyprzedażom, które gromadziły szefów kuchni i zwykłych ludzi z okolicy – te spotkania były bardzo intymne, inkluzywne i zabawowe. W ten sposób mogłam też wyrazić swoje poglądy i wartości. Bardzo spodobał mi się pomysł wydania książki z przystępnymi przepisami – raczej pod kątem tych, którzy pieką w domu. Zajmuję małe mieszkanie na Brooklynie i nie dysponuję nawet połową potrzebnych ekskluzywnych akcesoriów czy składników, muszę sobie radzić z opcją minimum. Podejrzewam, że wiele osób, które także pieką w domu, mają podobne doświadczenia – chciałam, by moja książka to odzwierciedlała. Ostatnie dwa lata spędziłam na rozwijaniu, pisaniu, testowaniu i stylizacji przepisów – całość składa się na bardzo osobistą dla mnie opowieść.
„Więcej niż ciasto” debiutancka książka kucharska Natashy.
M.V.H.: Czy to prawda, że napisałaś ofertę na tę książkę bez komputera?
N.P.: Mieszkałam w kawalerce – jeden pokój, bez wi-fi. Jak wielu mieszkańców Nowego Jorku pracowałam po 60-70 godzin tygodniowo. Przed pandemią byłam w pracy właściwie przez cały czas. Dom musiał być więc spokojną, relaksującą oazą, miejscem do czytania i spania. Nie miałam internetu, komputera ani telewizora – celowo. Gdy wybuchła pandemia, stale przebywałam w domu. I gdy przyszło do pisania oferty, większość – około 40 stron – napisałam w notatkach na iPhonie. Później pożyczyłam od koleżanki klawiaturę bezprzewodową, bo zdałam sobie sprawę, że pisanie na telefonie idzie mi jednak dosyć wolno.
M.V.H.: Oprócz tego, że pracujesz w restauracji, od wielu lat organizujesz wyprzedaże wypieków, podczas których zbierasz fundusze dla Planned Parenthood [organizacja wspierająca prawa reprodukcyjne w USA]. Jak i kiedy się to zaczęło?
N.P.: Zaraz po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta w 2016 roku. Wielu ludzi bardzo źle się z tym czuło. Trump często mówił o odbieraniu kobietom praw reprodukcyjnych, co – oczywiście – się spełniło, i co widzimy do dziś. Chciałam w związku z tym działać. Zaczęłam się zastanawiać, jak mogłabym pomóc, jak wykorzystać swoje umiejętności. Umiem piec ciasta, uwielbiam gromadzić ludzi, organizować eventy. Koncept bake sale, czyli wyprzedaż wypieków, łączy to wszystko w sposób dla mnie bardzo nostalgiczny i sentymentalny. Chciałam zorganizować wydarzenie, na które może przyjść każdy – znajomy, rodzina, sąsiad – bez wydawania dużych pieniędzy. Możesz kupić coś za 5 dolarów, możesz nie kupić nic. Chodzi o spotkanie się razem w celu wsparcia Planned Parenthood.
M.V.H.: Bake sale okazało się ogromnym sukcesem.
N.P.: Tak, zdecydowałam, że będę organizować więcej takich wydarzeń – przedsięwzięcie naprawdę się rozkręciło. To dowód na to, że ludzie bardzo pragną kontaktu, szukają powodów, by się gromadzić, czuję się spełniona mogąc im to umożliwić. Chcę pokazać innym, że takie spotkania społeczności są wykonalne i nie muszą być przytłaczające. Każdy może to zrobić. Nie potrzebujesz specjalnych umiejętności, musisz tylko poświęcić temu czas.
M.V.H.: W kuchni jesteś samoukiem. Czy pieczenie ciast było Twoim marzeniem?
N.P.: Nie kończyłam żadnej akademii kulinarnej, ale zawsze uczyłam się od szefów kuchni, dla których pracowałam. Moja mama wykłada na uczelni, jest artystką – robi ilustracje do mojej książki, z czego bardzo się cieszę – a tata jest historykiem, badaczem chińskiej kinematografii. Wydaje mi się, że w mojej rodzinie zawsze panowało przekonanie, iż wybiorę podobny kierunek – czy to studia doktoranckie, czy pracę związaną z humanistyką. Rzeczywiście było to moją pasją przez długie lata – studiowałam literaturę, pracowałam w redakcjach prasowych, chciałam zostać pisarką. W wieku 24 lat złożyłam dokumenty na studia doktoranckie z etnomuzykologii, ale nie dostałam się. Wtedy zaczęłam piec, by zarobić na życie – i zdałam sobie sprawę, że kocham to robić bardziej niż cokolwiek innego! Mając dwadzieścia parę lat, spędzałam bardzo dużo czasu, pisząc i starając się o publikację moich tekstów. Ale w życiu bym nie pomyślała, że moją pierwszą książką będzie właśnie książka kucharska. Bardzo się cieszę, że mogłam wreszcie połączyć moją pasję do pieczenia z pasją do pisania.
M.V.H.: W Twoich przepisach widać wpływ kuchni azjatyckiej. Czy inspirowałaś się jedzeniem, które przygotowywała Ci mama, gdy byłaś dzieckiem?
N.P.: Moja mama wyemigrowała z Chin do Stanów, mając 27 lat. Ojciec, który jest Amerykaninem, mieszkał w Chinach. Poznali się przez rodzinę, która go gościła. Tam także wzięli ślub. Było to w czasach, gdy ludzie bardzo rzadko starali się o pozwolenie od chińskiego rządu na poślubienie obcokrajowca. Gdy rodzice przeprowadzili się do San Diego, oboje zaczęli uczyć na uniwersytecie – i nadal tam pracują. Ja urodziłam się i wychowałam właśnie w Kalifornii. Dorastałam, jedząc posiłki przyrządzane przez mamę, więc – co zrozumiałe – najbardziej jestem przyzwyczajona właśnie do kuchni chińskiej. Włączenie orientalnych składników do moich przepisów jest dla mnie czymś nostalgicznym, choć dla innych może być zaskakujące. Mam np. przepis na ciasteczka orzechowe, do których dodaję sos sojowy, albo na sezamowo-orzechowe cukierki inspirowane ulubionymi słodyczami mojej mamy.
M.V.H.: Desery często wydają się nazbyt skomplikowane, przytłaczające. Nawet ci, którzy gotują, traktują je jako wyższy poziom wtajemniczenia. Czy myślisz, że każdy może nauczyć się piec?
N.P.: Pieczenie wydaje się przytłaczające, bo składa się na nie ogromna liczba elementów. Moim zdaniem, trzeba wszystko dzielić na maleńkie, wykonalne etapy. Na przykład wielowarstwowy tort wydaje się wielkim wyzwaniem, choć tak naprawdę tworzy go wiele różnych komponentów wykonanych osobno. Jeśli tak na to spojrzysz, pieczenie przestaje być trudne. Może okazać się nawet przyjemne, stanowić swojego rodzaju medytację. Mam bardzo praktyczną wskazówkę dla Amerykanów: zacznijcie używać europejskiego, metrycznego systemu miar zamiast koszmarnego sposobu przeliczania na szklanki, co jest bardzo niedokładne. Kup wagę kuchenną – to szybka i precyzyjna metoda odmierzania, która zmieni wszystko. W książce zawarłam wiele innych rad, które uwolnią od presji i oczekiwań związanych z pieczeniem. Gdy zapraszasz kogoś do domu, chcesz, by wszystko wyszło idealnie. Ale szczerze mówiąc, gdy przychodzą do ciebie znajomi, wystarczy im, że ktoś się nimi zajmuje i spędzacie razem czas. Nie obchodzi ich, czy tort ma odpowiedni rozmiar lub konsystencję. Cieszą się, że ktoś się postarał. W momencie gdy uwolnisz się od presji, że ciasto musi być perfekcyjne, możesz się skupić na tym, jak świetnie wszystko smakuje. I umawiać następnych gości.
Ulubione Miejsca Natashy w NY
- Archestratus Books + Food, Greenpoint Książki i kuchenne skarby po jednej stronie, sycylijska kawiarnia i sklep spożywczy – po drugiej. Mój drugi dom.
- Kabab Cafe, Astoria W szare, chłodne dni lubię przespacerować się do egipskiej dzielnicy Astoria na Queens. Odwiedzam wtedy maleńką kawiarnię, gdzie proszę szefa kuchni o talerz wegański, czyli świeży, ciepły chleb, delikatne czipsy z botwiny, humus z bobu i całą tęczę warzyw.
- SOS Chefs, East Village W tym cudownym sklepiku można kupić rzadkie cytrusy, przyprawy na wagę i wszelkie trudne do znalezienia składniki, które sobie wymarzę. Właściciel, Atef Boulaabi, prawie zawsze jest na posterunku: odpowie na wszystkie pytania i zanęci czymś pachnącym oraz przepysznym.
- Tudor Gardens, Turtle Bay W lecie ten ukryty ogród (teoretycznie przeznaczony dla mieszkańców osiedla Tudor City, ale dostępny dla wszystkich) przeistacza się w gęstą, bujną dżunglę. Uwielbiam wziąć książkę i przekąskę i odpoczywać tam na ławce, która stoi przy dużym poidełku dla ptaków.
- Cafe Sabarsky, Upper East Side Mój ulubiony rodzaj restauracji to restauracja muzealna – czy to ekskluzywna jadalnia z lnianymi obrusami, czy zwyczajna, tętniąca życiem kawiarnia. Café Sabarsky uchwyciło magię obu: fortepian i obite brokatem siedziska wprowadzają wiedeński sznyt, a jedzenie jest tam proste, pożywne i precyzyjnie przyrządzone.
- Kimchi Kooks, Bay Ridge Okolica Bay Ridge na Brooklynie to jedno z najlepszych miejsc na zakupy spożywcze. Moim stałym przystankiem jest właśnie Kimchi Kooks, gdzie wybieram spośród nieskończonej ilości banchan [koreańskie przystawki] sprzedawanych w idealnych porcjach na piknik w pojedynkę, który później organizuję sobie nad wodą.